Z dziennika małżeństwa na kwarantannie

Zaczęło się od apostrofu. Apostrofy są wkur**ające - może macie podobne odczucia? Nie? To pewnie nigdy nie mieliście apostrofu w nazwisku.

Ale nie będę Wam przecież opowiadać o tym, jak zmarnowałam 5 godzin, usiłując założyć profil zaufany w celu wygenerowania odpisu aktu małżeństwa. Ani tym bardziej o tym, że w bankowości nie można się nazywać z apostrofem, ale w dowodzie osobistym można, w związku z czym nie do końca wiem co... Chyba jestem dwiema osobami z jednym dowodem i peselem. Ani o tym, że z profilu nici, z odpisu nici i tak oto apostrof pozbawił mnie prawa do wykonywania czynności w urzędzie za pośrednictwem internetu. I jak tu gówniaka nie nienawidzić? Mąż oczywiście nie omieszkał przypomnieć: "mówiłem Ci, że z tym nazwiskiem będą problemy". Mówił (pisałam o tym tutaj) - a ja głupia zmieniłam i jemu zupełnie nie mieści się w głowie dlaczego.

Ostatnio spędzamy ze sobą więcej czasu niż dotychczas... Pewnie pomyślicie, że kwarantanna, mylicie się - to miłość! Wspólne spędzanie czasu obfituje w zwiększoną częstotliwość banalnych rozmów i odkrywanie, że ta druga osoba ma jeszcze pewne niezrozumiałe - ba!, kontrowersyjne niekiedy - nawyki albo pomysły, których do tej pory nie ujawniła. Wszystko do czasu.

Na przykład przy robieniu listy zakupów (jak na porządnych Polaków-Włochów przystało mamy pewien zapas makaronu) (i papieru toaletowego też, ale do tego wrócę)... Żeby kupić makaron, trzeba wcześniej zrobić listę zakupów, prawda? Spaghetti, penne, kokardki, nitki (do rosołu) i coś jeszcze... Vi wymamrotał, że może do sosu. No to mówię, że ja lubię świderki, a on na to z rozbawieniem: "i co, mamy niby jeść świderki z sosem?".
Więc, moi drodzy, weźcie sobie tę cenną lekcję do serca: ananas na pizzy i świderki z sosem - tego się nie robi. (Tutaj pisałam o jeszcze jednym, najczęściej popełnianym makaronowym grzechu Polaków.)


Ale to nie jedyna kontrowersja makaronowa, a gdzie tam! Osobiście najbardziej lubię nitki. Wiecie, tak po polsku: świderki w pomidorówce i nitki w rosole... Chyba, że akurat same, z twarogiem, z gulaszem, mięsem, sosem lub warzywami... Słowem: z czym innym. 
Powtórzę: świderki na pewno nie w sosie. Ale nitki? Nitki... Są w ogóle do dupy. Na upartego można je zjeść w rosole, ale poza...? Toż tu nie ma czego gryźć i nie da się tym najeść. (A o tym, że nitki są do niczego pisałam obok spaghetti.)

Skoro już jesteśmy przy dupie, to nie jestem pewna, co budzi większe kontrowersje: sprawa świderków czy robienia zapasów papieru toaletowego. Włosi kwitują to drugie zjawisko jednym zdaniem: "jakby mieli bidety, to by nie wykupowali papieru". I teraz nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem, że sugeruje się tu, iż papier i bidet to substytuty... Trochę wstydzę się zapytać, a trochę boję się poznać prawdę. Ja chyba też budzę w nich pewien niepokój, ponieważ mówię otwarcie, że nie wyobrażam sobie życia bez papieru, ale brak bidetu nie stanowi dla mnie większego zmartwienia. Nigdy nie mówcie takich rzeczy na głos. (O bidecie zresztą już było - punkt czwarty.)

Wróćmy do spraw naprawdę ważnych, czyli powiązanych z makaronem. 
Po drugiej stronie - znaczy po mojej - też jest pewna doza nieufności. Po pierwsze dlatego, że mąż i jego znajomi mają tendencję do wyjadania makaronu z zupy i wylewania resztki płynu do zlewu. Chyba w imię idei, że gdzie nie ma czego gryźć, itd. A przechylić miseczkę i wypić - to nie łaska?
Po drugie dlatego, że uparcie nazywa się gulasz zupą. Nazewnictwo nazewnictwem, nawet nie do końca o to się tu rozchodzi (chociaż też), a o narzędzie. Zupę je się przecież łyżką i w głębokim talerzu. "Wolnoć, Tomku, w swoim domku" - pomyślicie... Zgoda, ale jak to się ma do tego, że makaron z sosem, to tylko widelcem, a przecież tu sos i tam sos, więc często łyżką jest wygodniej! A w ogóle gulasz łyżką, ale już pulpet w sosie - choć w talerzu głębokim, to jednak - tylko widelcem... Cóż za niespójność, cóż za niekonsekwencja! Rozumiecie coś z tego?
No dobrze, powiem Wam prawdę - naprawdę idzie o to, że on wyjada zupę z mięsem, a potem narzeka. Nie - nie, że za słona... Gorzej! Że rosół trzy dni pod rząd to flaki z olejem (jak flaki, skoro rosół?), a w ogóle to się nie najadł, bo rzadki (fakt, że nieczęsty).

Dobrze, kończę to nawijanie makaronu na uszy. Na koniec, opowiem Wam krótką historię, jak sobie (nie) pośpiewałam... A lubię sobie pośpiewać.
Pewnego razu, gdy dopiero rozpoczęłam koncert w kuchni, mąż się zmaterializował (zajęło mu to trzy sekundy) i dostałam reprymendę: "nie śpiewaj, ludzie śpią". Spojrzałam na zegarek: 16:00. Sami przyznacie, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko przypomnieć: "nie jesteśmy we Włoszech, tu nikt nie śpi w dzień".

Komentarze