Dookoła plaży, czyli dlaczego mieliśmy nie jechać nad morze

Słowem wstępu: jak cudownie mieć męża pochodzącego z Neapolu! Mimo tego, że tegoroczne wakacje pozostawiają wiele do życzenia i daleko im do normalności, udało nam się skorzystać ze Słońca i śródziemnomorskiego klimatu. 

Pięć: tyle dni spędziliśmy w Neapolu, w odwiedzinach u teściów. 
Trzy: tyle dni relaksowaliśmy się na plaży. Vi w słońcu, ja w cieniu parasola. Paradoksalnie ja opaliłam się bardzo, a Vi tylko trochę.
Pięć: tyle kąpieli morskich zaliczyłam. 
Trzydzieści trzy: taka była średnia temperatura powietrza.
Pięćdziesiąt dwa: taka była temperatura powietrza subiektywnie odczuwana przeze mnie.

Też słowem wstępu: pięć dni to wystarczająco, żeby przypomnieć sobie wszystkie zalety mieszkania we Włoszech, a co za tym idzie, żeby nie chcieć ich opuszczać. I choć wad jest przynajmniej tak wiele jak zalet, o ile łatwiej znosić je z pizzą neapolitańską w ustach, włoskimi lodami w zamrażalniku i szumem morza w tle. 

A skoro jesteśmy przy morzu, to zebrałam dla Was kilka punkcików, które rzuciły mi się w oczy przy okazji wycieczek na plażę. Co tu dużo mówić, utwierdzają mnie one w przekonaniach dookoła podejścia Włochów do morza, plaży, a przy okazji do sposobu prowadzenia samochodu, który wkrada się w dzisiejszy wpis trochę przypadkiem. Ale tylko trochę, bo przecież musieliśmy na tę plażę jakoś dojechać, prawda? 


#1 Tylko nie przestrzegaj limitów
Wybraliśmy się na plażę. Trzy razy i za każdym razem tą samą trasą. Za pierwszym razem prowadził Vi, za drugim i trzecim za kierownicą posadziliśmy teścia. Nie bez powodu. 
Otóż, moi mili, na trasie znajdowały się trzy tunele, a w nich ograniczenia kolejno do: 50, 40 i 30 km/h. Vi jest, ogólnie rzecz ujmując, mocno zeuropeizowanym Neapolitańczykiem, co znaczy mniej więcej tyle, że nie jest do końca neapolitański, a samochód prowadzi już wybitnie po europejsku, co obejmuje między innymi szaleństwa takie jak: zatrzymywanie się przed pasami dla pieszych, ruszanie dopiero na zielonym (a nie kilka sekund przed), nietrąbienie, niewyprzedzanie z prawej, niezatrzymywanie się na środku ulicy (ani nawet w poprzek chodnika) i szeroko pojęte przestrzeganie zasad bezpieczeństwa na jezdni. Jednym słowem: wariat.
Pewnie już sobie wyobrażacie, że mój luby w tunelach twardo trzymał się limitów prędkości... Ku niezadowoleniu wszystkich innych użytkowników trasy, którzy zaczęli trąbić, a z kolejnymi kilometrami (Tak! Tuneli były trzy, a wszystkie w małych odstępach od siebie.) rozkręcali się coraz bardziej i bardziej. Vi z kolei się nakręcał. Zjechał na prawo, ale jakoś nikt z nadużywających klaksonów nie rwał się do wyprzedzania. Podwójna ciągła, więc sami wiecie...
O tym, jak jeździ się w Neapolu już pisałam. Zachęcam Was do zajrzenia, jeżeli tego wpisu nie czytaliście. Podtrzymuję wszystko, co w nim zawarte, a skoro już jesteśmy przy klaksonie, to mam coś do dodania. Otóż klakson jest okej również, gdy:
1. Chcemy wymusić konkretne zachowanie na innym kierowcy: przekroczenie limitu prędkości, zjechanie na pobocze czy ewentualnie złamanie jakiegoś innego punktu kodeksu ruchu drogowego.
2. Informujemy z daleka, że nadjeżdżamy. Przykład: jedziemy ulicą i widzimy, że ktoś wrzuca awarie i zaczyna cofać z prowizorycznego miejsca parkingowe. "Hola, hola!" - trąbimy - "jadę, poczekaj!".
3. Otwieramy drzwi. Niektóre samochody przy otwieraniu drzwi wydają z siebie dźwięk klaksonu. Dlaczego? Oficjalnie nie wiem. Nieoficjalnie zakładam, że to odpowiednik punktu 2, "hola, hola, jadę!", który ma na celu ostrzeżenia przemykających kierowców, że ktoś zaraz wyłoni się z samochodu.

#2 Pada, więc siedzimy w domu
Oto kolejna historyjka z serii "nie jesteś z cukru", będzie krótko. Mieliśmy jechać na plażę i musieliśmy dojechać na miejsce przed 9. Tak się złożyło, że w środku gorącego lata, pośród upałów w okolicach 35 stopni, w których trudno oddychać, spadł deszcz. 
Kiedy budzik obwieścił radośnie, że czas wstać i ruszać na plażę, za oknem usłyszeliśmy, a później zobaczyliśmy prysznic. Trwał może ze trzy minuty. Cztery, zaokrąglając. Leżałam na huśtawce na balkonie, delektując się chwilą, w której w końcu poczułam ulgę. Była godzina 7, miałam na sobie krótkie spodenki i przewiewną bluzkę na ramiączka. Temperatura powietrza wynosiła jakieś 27 stopni, w końcu mogłam oddychać, a teściowie i mój prywatny mąż powiedzieli, że jest za brzydko, żeby jechać na plażę. Zaprotestowałam, ale Vi oświadczył zdecydowanie, że Słońce ma wyjść dopiero o 11, nie będziemy czekać na plaży (lepiej zostać w domu, to jasne) i rodzice wrócili już do łóżka. Bez Słońca, plaży nie ma. (To znaczy technicznie jest, ale bez nas, czyli z mojego punktu widzenia - nie ma.)
Oczywiście nie pozwoliłam na takie zakończenie historii. O 9:15 wylądowaliśmy na plaży. Po deszczu nie było śladu, temperatura przekraczała już 30 stopni i świeciło wielkie gorące Słońce. Całą sytuację Vi podsumował dwoma stwierdzeniami: "uratowało nas pozytywne nastawienie Oli" (zapisałam sobie, żeby nigdy nie zapomnieć) i "rzeczywiście, kiedy pada deszcz, wpadamy w (cytuję) strasznie mode".

#3 Dwadzieścia pięć stopni to za mało
Skoro już jesteśmy przy tym, kiedy nie jeździ się nad morze, mam dla Was przykład wycieczki na plażę, która się nie odbyła. Mówimy to u morzu Północnym (w Belgii) i grupie włosko-włoskiej, bo mnie akurat w tamtym momencie nie było na miejscu.
W każdym razie w ciągu tygodnia ktoś rzucił pomysł, żeby w sobotę pojechać na cały dzień na plażę. Bliżej terminu odbyła się rozmowa, której przebieg wyglądał mniej więcej następująco:
A: My nie chcemy jechać nad morze, jest zimno.
B: To bez sensu, przy takiej temperaturze nie zdejmiemy nawet koszulek.
C: Co można robić na plaży, jeśli się nie opala?
D: Nie, nie, dajcie spokój, pojedziemy, kiedy się zrobi się ciepło.
Tamtego dnia temperatura wynosiła tytułowe 25 stopni.
Nie pojechali. 

#4 To obrzydliwie brudne morze
Pal licho pogodę. Wedle standardów grupy południowej, takie (północne) morze jest w ogóle mało pociągające. Osoby pochodzące z okolic wybrzeża z błękitnym przezroczystym morzem stawiają poprzeczkę bardzo wysoko. Morze wzburzone, w którym podnosi się piasek i w związku z tym nie widać dna albo takie, w którym na wodzie unoszą się glony jest dla nich brudne i mało kiedy chcą się w nim kąpać. Brudne, czyli nieprzezroczyste, niebłękitne. (A na dodatek zimne. A fe!)
I chociaż tego iście deszczowego dnia, w którym udało mi się zachować pozytywne nastawienie (co takie trudne znowu nie było :P) pogoda ostatecznie dopisała (bo co miało nie dopisać), to sytuacja w wodzie już taka korzystna nie była. Otóż przypłynęły glony, a morzu oficjalnie nadano tytuł "brudnego", a w takim nie wszyscy mieli ochotę się kąpać. 

#5 Plaża w czasach wirusa
Może zastanawiacie się, jak było na plaży w czasach pandemii? Niewiele się zmieniło. Leżaki (po dwa) i parasole zostały oddzielone od innych sznurkami w taki sposób, żeby zachować pewien dystans i aby uniemożliwić przechodzenie pomiędzy nimi. Na wejściu, w barze, restauracji i toalecie należy mieć założoną maseczkę. Kiedy już obsługa doprowadzi Was do waszych leżaków, możecie zdjąć maseczkę. Nie ma obowiązku noszenia jej na powietrzu w otwartej przestrzeni.
Dodatkowo, na plażę nie wolno wnosić własnego jedzenia ani toreb lodówek. W normalnych warunkach Włosi często przynoszą ze sobą obiad. Czyżby ze względu na duże straty, plaże szukały sposobu, aby odbić się finansowo?
Co więcej, podobno w tej chwili w Neapolu i okolicach nie ma wolnych plaż. O organizacji plaży pisałam tutaj. Z grubsza większość plaż jest prywatna i zorganizowana, ma leżaki i parasole, a za wejście trzeba zapłacić. Nieliczne plaże są wolne, co oznacza, że możecie się na nich położyć na ręczniku i bezpłatnie korzystać z uroków morza. Tymczasem z powodu pandemii wszystkie neapolitańskie plaże zostały zamienione w plaże płatne w celu ograniczenia liczby przebywających na nich osób. 

Pięć dni i pięć punkcików, to się ładnie składa. Czyż nie? 
Koniec.

Komentarze