(Nie) jesteś z cukru
W dzisiejszym odcinku: łóżko wibrowało, zrobiło mi się słabo, więc uciekłam do drugiego pokoju sprawdzić, na jaki numer zadzwonić, gdyby było trzeba, ale pod żadnym pozorem nie googlować drgania. Potem okazało się, że to wszystko kwestia deszczu i nikt oprócz mnie nie był zdziwiony. Efekt? Po sześciu latach wsiadłam za kierownicę.
PROLOG
W piątkowy wieczór wybraliśmy się spacerem po sushi.
Spacerem, po pierwsze, dlatego że to samo zdrowie, po drugie, dlatego że do
miasta inaczej niż spacerem się nie da. Już przed drzwiami Vittorio zatrzymał
się przy koszu z parasolkami (typowo włoski wynalazek) i zapytał, czy bierzemy.
Ja na to, że ja nie, ale on proszę bardzo, jeśli ma ochotę. Nie miał.
Dokładnie piętnaście minut później dotarliśmy do ulicy, na
której znajdują się restauracje. Ja ją nazywam ulicą restauracji, gdyż podobnie
jak Vi uczynił z polskimi dźwiękami, uczyniłam ja z nazwami ulic – nie zawracam
sobie nimi głowy. Na wejściu stał zakaz wstępu, okazało się, że ulica, a
właściwie uliczka przeznaczona wyłącznie dla ruchu pieszych, jest teraz uliczką
dla ruchu jednokierunkowego. W tym momencie Vi zaklął.
Wróćmy jednak parę minut wstecz. Mój, idący obok, prawie
zawsze uśmiechnięty mąż, nie wykazywał szczególnego optymizmu, działając mi tym
samym na nerwy. Straszliwie. „Myślisz, że będzie padać?”, „cholera, będzie
padać!”, „zobacz, tylko popatrz na te chmury!”, „dlaczego, na Boga!, nie
wzięliśmy parasolek?”, „grzmi, widzisz, jak grzmi tam w oddali, gdzie chmury są
ciemne, czy Ty widzisz?”, „nieeeeee, nie trzeba było wychodzić z domu, nie w
takie chmury”, „myślisz, że zdążymy wrócić do domu?”, „będziemy chorzy!”. Sam
ze sobą prowadził ten dialog.
Kiedy doszliśmy w końcu do tej uliczki, nie szliśmy już obok
siebie, ale w bezpiecznym odstępie dwóch metrów. Zaklął, więc sprzedałam mu
parę tekstów typowych dla mam polskich, bo jak się zaraz dowiecie, włoskich –
nie. „Nie jesteś z cukru”, „nic ci nie będzie”, „przestań marudzić” i jeszcze
„jesteś dużym chłopcem”.
On był zniesmaczony, bo trzeba było nadrobić drogi, aby
wejść w ulicę od drugiej strony. Ja byłam zniesmaczone, bo on już się co prawda
nie odzywał, ale za to ostentacyjnie wypatrywał się w chmury. „Dlaczego nie
wziąłeś tego parasola?” – zapytałam. „Nie wiem” – odpowiedział. A potem
przyszło oberwanie chmury. „Ja
wiedziałem, że tak będzie!”, „a teraz będziemy chorzy!”, „i jeszcze musimy
wrócić do domu”, „przeziębimy się!”, „co za pech”, „musimy w deszczu wrócić do
domu!”. No pewnie, że musieliśmy. Poza tym, deszcz był cieplutki i mnie się
bardzo podobał, ale oczywiście nie mogłam powiedzieć tego na głos.
Po chwili rzeczywiście zrobiło się bardzo mokro, więc
zasugerowałam, żebyśmy przeczekali największy deszcz pod daszkiem – tak jak
wszyscy dookoła w tamtej chwili. Na co Vi oświadczył, że „teraz to już nic nam
nie pomoże” i „musimy odebrać sushi o 20:00”. Z jakiegoś powodu uparł się, że
sushi nie może poczekać tych kilku ulewnych minut, więc po prostu wyszedł spod
daszku i z powrotem wlazł w ulewę… Z bardzo naburmuszoną miną.
AKT PIERWSZY
O 5 trzęsło się łóżko. Bardzo mocno się trzęsło, co mnie
zaniepokoiło, a zawsze kiedy jestem zaniepokojona, szukam Vi. Daleko szukać nie
musiałam, leżał obok z szeroko otwartymi oczami i się trząsł. Już same szeroko
otwarte oczy wskazują na obecność jakiegoś problemu. Vi jest człowiekiem, który
przesypia budzik, zasypia w każdej pozycji i w każdym miejscu i na pewno nie
budzi się nad ranem, jeżeli nie musi… A czasem też kiedyś musi. Albo budzi się,
wstaje, a potem idzie dalej spać na kanapie.
Dodajmy pewien szczególik – jestem hipochondrykiem. Kiedyś
próbowałam przeprowadzić samobadanie piersi. Bardzo szybko świat się zakręcił,
a potem już leżałam w łóżku. Raz też koleżanka opowiadała mi o zabiegu usuwania
czegoś tam z czegoś z tam (wyparłam to wspomnienie), kiedy ścina ustąpiła, a ja
słuchanie opowieści zakończyłam w pozycji leżącej.
Zresztą Vi całkiem świadomie nie obudził mnie, kiedy się tak
trząsł, co jest w sumie dosyć przykra, ale też przyznaję, że trudno mieć o to
pretensje, bo generalnie ma chłopak rację. Powiedział potem, że ostatecznie
wolał czuć się źle indywidualnie niż we dwoje. Wie, w co się władował. Więc
łóżko się trzęsło, Vi się trząsł, ja też trochę zaczęłam, ale przede wszystkim
świat się zaczął kręcić. I ku rozbawieniu mojego męża postanowiłam wyjść do
drugiego pokoju. Logika była taka, żeby najpierw uspokoić siebie, a potem pomóc
jemu, więc cały wywiad na temat jego samopoczucia przeprowadziłam, pokrzykując
w kierunku sypialni z kanapy w salonie. Potem dotarło do mnie, że nie wiem, pod
jaki numer zadzwonić w zaistniałej sytuacji, nie wiem gdzie jest szpital ani
nawet kluczyki do samochodu, a w ogóle to nie prowadziłam od sześciu lat.
Najpierw znalazłam numer. Zwalczyłam przy okazji chęć
googlowania drgawek i haseł pokrewnych. Następnie stwierdziłam, że to nie
szkodzi, że nie prowadzę, samochód to przecież jak rower prawie, w związku z czym
dam radę. Poprowadzę! Samą siebie zdumiałam, ale poczułam taki wiatr w żaglach,
że poszłam oświadczyć Vi, że jestem gotowa wsiąść za kierownicę, gdyby
potrzebował. On na to, że się bardzo cieszy i też jest bardzo dumny, ale
jednocześnie on raczej nie jest gotowy i prosi, żebym mu przysięgła, że
skorzystamy z taksówki, gdyby było trzeba.
Na szczęście nie było trzeba. W końcu skoczyła mu
temperatura, zrobił się czerwony i poszedł – teraz będę pisać rzeczy, których
damie nie wypada, więc jeśli są tu jakieś damy, to z góry przepraszam – zwymiotować.
Asekurowałam go z odległości dwóch metrów… Razy dwa, bo niestety mam taką
przypadłość, że jak ktoś …, to ja też … Niecały tydzień temu odchorowałam na
przykład … naszego kota, które pojawiły się na podłodze w kuchni, kiedy wyszłam
na chwilę podczas gotowania obiadu. Na szczęście Vi był w domu i mógł posprzątać,
bo ja byłam już wtedy zajęta w łazience. Obiad sobie odpuściłam.
I chociaż temat jest dosyć niesmaczny, to mnie bawi, bo na
identyczną przypadłość cierpi najlepszy przyjaciel (znany również jako świadek)
Vi. Więc jakby się tak kiedyś trafiło, że mąż mój miałby się źle poczuć w
obecności nas dwojga, to impreza okazałaby się w ogóle niezła. Nie dość, że
nikt by mu nie pomógł, to jeszcze musiałby posprzątać po całej trójce. Jak
dobrze mieć wsparcie w bliskich.
W każdym razie potem nastał spokój. Vi już się nie trząsł,
Figa pilnowała jego temperatury, kładąc się na nim, a ja mogłam spędzić poranek
na pilnowaniu, żeby się znów źle nie poczuł, parzeniu rumianku, itd. Już bez
zachowywania odległości.
Docieramy do clou programu. Vi po przebudzeniu poinformował
o zajściu znajomych, którzy mieli wpaść do nas wieczorem i ja spodziewałam się,
że w związku z całym zajściem, nikt nas nie odwiedzi. Pomyłka! Bo kiedy wyszło
na jaw, że wczoraj na mieście złapał nas deszcz, wszyscy stwierdzili, że to colpo
di freddo i że to całkowicie normalne, w ogóle się nie zmartwili i
przyszli!
Słownik mówi, że colpo di freddo tłumaczy się jako
„przeziębienie” i owe wyrażenie stosują Włosi właśnie do podobnych zdarzeń:
kiedy człowiek przebywa w niskiej
temperaturze w nieadekwatnym stroju, kiedy przemoczy go deszcz, ale też kiedy
zje coś zimnego w gorący dzień. Od razu opowiedzieli mi kilka historyjek,
których słuchałam z niedowierzaniem.
No bo jak… Całe życie chodzimy (my, Polacy, ale też: Holendrzy, Belgowie i parę innych nacji, nie?) w deszczu, jemy lody w gorące dni i ubieramy się na ciepło, a potem nagle się ochładza. Letnie deszczyki, zimne noce, polskie wakacje. Śmiać mi się chciało, no bo co ci Włosi, inaczej zaprogramowani? Oczywiście nie zabrakło historii z niewłoskim facetem koleżanki, który podobnie jak ja wywracał oczami, a potem zjadł lody i doznał trzęsącego szoku, drgawek i wszystkiego dookoła. A jego dziewczyna wcale się nie zmartwiła, tylko oświadczyła: „widzisz: colpo di freddo!”.
EPILOG
Przysięgam wam, że Vi troszkę przemókł, a potem trząsł się,
jakby dostał ataku padaczki. W związku z czym ja wpadłam w lekką panikę i już
przenigdy nie powiem mu, że nie jest z cukru, bo jest… Włochem.
Dzięki całemu temu zajściu wiem, na jaki numer dzwonić w
razie emergency. Wiedzą też nasi znajomi, bo się tą informacją od razu
podzieliłam, przecież nigdy nie wiadomo, skoro taki okaz zdrowia jak mój mąż.. A
już nic.
Wciąż nie wiem gdzie jest szpital, ale uznałam, że bez
przesady, nie będziemy kusić losu, a poza tym od czego jest nawigacja? I w
końcu wsiadłam za kierownicę.
PS A o kwestiach deszczowych (i nie tylko) pisałam już trochę tutaj, np. tymi słowami:
Z deszczem Włosi z południa radzą sobie na dwa sposoby:
a) Nie wychodzą z domu, a jeżeli już muszą, to jadą samochodem. Strategię przemieszczania się nazywam roboczo „garaż – garaż”.
b) Opatulają się od stóp do głów, nadal wybierają samochód, ale biorą ze sobą parasol, który – jeżeli oczywiście pozwalają na to warunki – rozkładają jeszcze wewnątrz samochodu. Najpierw wysiada parasol, za nim osoba trzymająca go w ręku, następnie osoba ta podbiega (to bardzo ważne, żeby w deszczu przemieszczać się bardzo szybko, najlepiej biegiem, bo wtedy ze względu na pęd powietrza mniej mokniemy, maszerowanie może nie dać rady, wiem, co mówię) do drzwi pasażera, wysiadający pasażer od razu chowa się pod parasol i razem z jego posiadaczem biegnie do celu. W ten sposób pojedynczo ewakuujemy wszystkich pasażerów. Jeżeli w samochodzie są jacyś szaleńcy, którzy decydują się opuścić pojazd bez parasola, to najpierw żywo oponujemy, a potem… Wyciągamy drugi parasol z bagażnika, bo przecież zazwyczaj jest ich tam trzy, żeby nam się nikt nie rozpuścił.
Komentarze
Prześlij komentarz