Miniwichurki i inne zjawiska pogodowe

Na początku października do Warszawy wybierają się moi teściowie. W związku z oczywistymi różnicami klimatycznymi, mamma Vi już od sierpnia dopytuje się mnie o październikowe temperatury i o to, jakie ubrania ma ze sobą zabrać. Ponieważ nie umiałam udzielić jednoznacznej odpowiedzi (niby przyjęła do wiadomości, że polska pogoda bywa nieprzewidywalna, ale jakby z pewnym wahaniem i odrobiną niedowierzania), teściowa pozostała nieusatysfakcjonowana. Październik zbliża się wielkimi krokami, ja nadal nie określiłam jasno czego należy się spodziewać, więc mamma Vi zaczęła delikatnie molestować swojego synka.



Za pierwszym razem wybrnął, mówiąc, że jest w Rimini i nie może zdać jej relacji pogodowej z Warszawy. Następnym razem stwierdził (słusznie zresztą), że jeszcze trzeba poczekać, bo prognoza - a i sama pogoda też - może wywinąć psikusa i zmienić się kilkukrotnie. Za trzecim razem nie wytrzymał nacisku i zawyrokował: "musisz się ubierać w warstwy, może być zimno i zimniej, na pewno potrzebna będzie jesienna kurtka". (I futerko - dodałam w myślach.)

Dumny z siebie odłożył słuchawkę i zaczęliśmy rozmawiać, że z tym październikiem to jest różnie. Pamiętam moje 16 urodziny, kiedy to impreza po części odbywała się w ogródku, a ja miałam na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem, było około 23 stopni. "Dlatego powiedziałem, że może być zimno" - to fidanzato. Mówiąc o 23 stopniach próbowałam wysłać komunikat wręcz odwrotny... "Wiesz... 23 stopnie w październiku... Nie przesadzajmy z tym zimnem... Nocą na pewno będzie chłodniej, takie 15 stopni". Vi popatrzył się na mnie i bez wahania przeciął powietrze słowami:
"to zima."

***

W Rimini od czasu do czasu zdarzają się zawieje, wichury czy raczej miniwichurki. Zaryzykuję stwierdzenie, że zdarzają się regularnie, ale z powodu zaćmienia mózgu nie potrafię podać nawet przybliżonej częstotliwości ich występowania. Pewnie doświadczyłam ich przez rok około dziesięciu, ale może być tak, że tak naprawdę to tylko jednej albo siedemdziesięciu. Wszystko to kwestia percepcji, a ja mam pewien problem z klasyfikacją. Vi zapewne doświadczył ich przynajmniej ze trzydziestu (łącznie z tym, że drzewo dopuściło się ataku na jego życie i biegiem wrócił do domu; jak wiecie - żyje, więc wszystko dobrze się skończyło), plus wielkiej burzy śnieżnej, która mnie (pomimo zamieszkania pod tym samym adresem i obecności w odpowiednim okresie) ominęła.

Właściwie różnica w sposobie postrzegania pogody to jedna z kluczowych różnic pomiędzy nami. Natomiast jeżeli mam uczciwie nazywać rzeczy po imieniu to, jeżeli założymy, że to co w kwestii oceny warunków atmosferycznych pomiędzy Vi a jego rodziną nazwiemy różnicą, to pomiędzy Vi a mną mamy do czynienia co najwyżej z różniczką. Natomiast przepaść pomiędzy rodziną Vi a mną jest niemożliwe do sklasyfikowania i zdecydowanie dąży do nieskończoności. 

Zeszłe święta spędziliśmy z moją rodziną w Zakopanem, zasypanym śniegiem i mroźnym – jak nie przymierzając – Zakopane zwykle w porze Wielkanocy. Na Sylwestra polecieliśmy do Neapolu i tam z lotniska odbierali nas rodzice Vi. W Neapolu było wtedy mniej więcej – przy czym raczej jednak więcej niż mniej – z 7 stopni. Przy całej mojej zmarźluchowatości nie przyszło mi do głowy zapięcie kurtki, a już tym bardziej założenie czapki czy  rękawiczek. 

Na lotnisku powitał nas tata Vi przypominający… Ja wiem… Astronautę? Astronautę mało rozsądnego, bo bez hełmu, ale za to z wielką futrzaną czapą, która rekompensowała jego brak. Taką z uszami zawiązywaną (i sumiennie zawiązaną oczywiście) pod brodą. Astronauta Tatarski, ot co. Obrazu dopełniały: księżycowe kozaki, wielki sięgający do kolan płaszczo-skafander rozszerzający się ku dołowi, co przywodziło na myśl dzwon i wełniane rękawiczki. Widzicie to?

My zobaczyliśmy. Fidanzato momentalnie przybrał na twarzy kolor czerwony, do dziś nie wiem czy z powodu zapowietrzenia na skutek wybuchu śmiechu, czy jednak ze wstydu. Mam natomiast pewność, że nie ze względu na mróz, bo ten był zwyczajnie nieobecny. Na przestrzeni kilkuset metrów oddzielających nas od teścia przeprowadziliśmy intensywną burzę mózgów: uciekać i udawać, że go nie poznaliśmy czy dołączyć do szalonego astronauty i razem wrócić do domu. Podjąć decyzji nie było nam dane, bo teściu, choć z słuchem na bakier, to wzrok ma całkiem niezły. Szybko zaczął wymachiwać z daleka rękami i wykrzykiwać nasze imiona (jakbyśmy to my nie dowidzieli, nie dosłyszeli, albo i to, i to) z nieskrywaną radością dziecka.

***

Wielkanocy z kolei towarzyszą zwykle temperatury wyższe od zimowych (czytaj: minimum 15 stopni), ale okres wiosenny uznaje się za deszczowy. Z deszczem Włosi z południa radzą sobie na dwa sposoby:
a)      Nie wychodzą z domu, a jeżeli już muszą, to jadą samochodem. Strategię przemieszczania się nazywam roboczo „garaż – garaż”.
b)      Opatulają się od stóp do głów, nadal wybierają samochód, ale biorą ze sobą parasol, który – jeżeli oczywiście pozwalają na to warunki – rozkładają jeszcze wewnątrz samochodu. Najpierw wysiada parasol, za nim osoba trzymająca go w ręku, następnie osoba ta podbiega (to bardzo ważne, żeby w deszczu przemieszczać się bardzo szybko, najlepiej biegiem, bo wtedy ze względu na pęd powietrza mniej mokniemy, maszerowanie może nie dać rady, wiem, co mówię) do drzwi pasażera, wysiadający pasażer od razu chowa się pod parasol i razem z jego posiadaczem biegnie do celu. W ten sposób pojedynczo ewakuujemy wszystkich pasażerów. Jeżeli w samochodzie są jacyś szaleńcy, którzy decydują się opuścić pojazd bez parasola, to najpierw żywo oponujemy, a potem… Wyciągamy drugi parasol z bagażnika, bo przecież zazwyczaj jest ich tam trzy, żeby nam się nikt nie rozpuścił.

Standardowym sposobem spędzania deszczowych dni poza domem jest centrum handlowe… Wróć – w ogóle standardowym sposobem spędzania czasu wolnego jest centrum handlowe. Za każdym razem, gdy jestem w Neapolu Duży z narzeczoną albo już w nim [centrum] są, albo właśnie do niego jadą, albo próbują nas do niego wyciągnąć. W każdym razie… W czasie deszczu Włosi się nudzą i wtedy tłumnie najeżdżają sklepy. Są kolejki do kas, kolejki do lodów, kolejki do pizzy, kolejki do kawy i kolejki do kolejek.

Trzeba im jednak oddać sprawiedliwość, nawet zwykły bar w centrum handlowym ma zazwyczaj bardzo smaczne jedzenie i jeszcze lepszą kawę. My [Polacy] umawiamy się na kawę w kawiarni, na obiad w restauracji, a do kina w kinie. Oni umawiają się po prostu w centrum handlowym, mają tam wszystko w jednym miejscu i w jakości nieporównywalnie wyższej od naszej: coś do przegryzienia, kawę i lody, ale też sklepy czy kino. Plany klarują się na miejscu.

Mówiąc wprost: stawiam tezę, że centrum handlowe jest bardzo ważnym miejscem w kontekście budowania więzi społecznych. Nie tylko nastolatków, ale – przede wszystkim – osób w przedziale wiekowym pomiędzy 20 a 30, a także rodzin i psów. Przybywają całe rodziny: mężczyźni, dzieci, matki, żony i kochanki, a z nimi psy (w ramach spaceru?). Dzieci jeżdżą beztrosko na hulajnogach i deskorolkach elektronicznych, psiaki przyzwyczajone do bywania towarzyszą swoim właścicielom z podniesionym ogonem. Ogólna radość, a hałas większy niż na koncercie rockowym. Temat szeroki i głęboki i na pewno jeszcze do niego wrócę.

***

Kiedy Vi po raz pierwszy odwiedził Polskę zimą, wyszliśmy na spacer. Uściślając - poszliśmy do przychodni, 20 minut piechotą. Na dworze było jakieś -10 stopni, śnieg dookoła, przymrozek, a w powietrzu specyficzny zimowy zapach. Vi szedł obok mnie opatulony (podobnie do mnie) w kilka warstw, szalik, czapkę, rękawiczki - jak to zimą. Weszliśmy do lekarza, ściągnęłam z siebie szalik i czapkę, a Vi wybuchnął śmiechem: "jesteś taka czerwona!"... "Ty też.". "Ja? A dlaczego?" - zmartwił się.

Otóż pomimo życia poza Włochami, fidanzato nigdy wcześniej nie miał szansy doświadczenia na własnej delikatnej skórze temperatury poniżej 0. Fakt, że na mrozie ludzie się czerwienią przyjął z wielkim zadowoleniem, myśląc, że jego to nie dotyczy i z lekkim rozczarowaniem, kiedy okazało się, że jednak jego też.

Jeżeli chodzi o same wrażenia związane z zimą, bardzo mu się spodobała, ale nalegał na wzięcie taksówki w drodze powrotnej: "ja zapłacę". I tak się zakończył nasz pierwszy prawdziwie zimowy spacer. 

Komentarze