O Kilerze, felietonach, Bałtyku i falach...


Nie wiem, czy się zorientowaliście, ale staram się zachować konsekwencję. Teksty pojawiają się na blogu regularnie, aktualnie w poniedziałki – chyba, że akurat w czwartki, wtorki, środy lub niedziele… Oprócz tych przypadków już chyba udało mi się opublikować wpis w dwa, a może nawet trzy poniedziałki prawie pod rząd… Pomijam parę kilkumiesięcznych okresów, w których udało mi się nie wrzucić nic przez kilka poniedziałków, wtorków, tudzież czwartków i to pod rząd – też swego rodzaju konsekwencja. Podsumowując: zwykle spotykamy się tu regularnie nieregularnie, czasem w poniedziałki – oprócz przypadków, kiedy w nieponiedziałki – ja wam różne rzeczy opowiadam, wy je czytacie... Ale czasami... Nie.

Może was interesuje – pewnie nie, ale i tak wam o nim napiszę – jak wygląda proces twórczy. No więc jest to kwestia zupełnie nieskomplikowana – trzeba usiąść i pisać. Jak to w życiu: najlepszym sposobem na zrobienie czegoś jest tego zrobienie, prawda?


I z tym pisaniem to jest niezła zabawa. Kiedyś, gdy czytałam felietony (a wprost je uwielbiam, dobrze napisane bawią i uczą, a nie zdążą znudzić, ideał), zastanawiałam się, skąd ci felietoniści biorą tyle pomysłów na tematy. NO Z ŻYCIA! I teraz myślę sobie – przecież ja jestem po prostu urodzona do pisania felietonów!

Rozłóżmy taki felieton na czynniki pierwsze. Co on ma w sobie takiego, że jest pociągający?
Codzienność ma, obserwacje ze zwykłego życia. Ja przecież jestem świetnym obserwatorem! Mało tego – ludzie nawet nie wiedzą, że są pod obserwacją, bo się nie odzywam prawie i w ogóle udaję, że mnie nie ma (na wszelki wypadek, żeby się nie musieć odzywać). 
Temat ma… A raczej tytuł. Jeżeli czytujecie felietony, to na pewno zdarzyło wam się postawić takie filozoficzne pytanie: O CO CHODZI? Ba, wy może nawet wróciliście do początku i przeczytaliście takie dziełko więcej niż raz w nadziei, że znajdziecie odpowiedź, a tu tylko pytania się mnożą i mnożą. Felieton taki ma jakiś tytuł, a potem tekst i on na początku jest o czymś, w środku o czymś i na końcu też o czymś, tylko że to są trzy zupełnie różne rzeczy, a nie będąc owym felietonistą bardzo ciężką prześledzić łańcuch skojarzeń i znaleźć logiczne wytłumaczenie, dlaczego miał być Kiler, w środku nagle Nigdy w życiu, a kończycie w ogóle w Zmierzchu. Bach! - w tym też jestem doskonała i w ogóle uważam, że nikt tak jak ja nie gubi wątku.
Na dowód krótka historia sprzed paru dni. No więc lekarka zadała mi pytanie, a ja jestem dobrze wychowana, więc miałam zamiar na nie odpowiadać. Najpierw zaczęłam, następnie kontynuowałam, trochę pokręciłam, później jeszcze próbowałam zagrać na czas, aż w końcu musiałam się poddać i zakończyć wywód: „przepraszam, naprawdę nie pamiętam jakie było pytanie.” To przecież o to właśnie chodzi!


W ogóle o tym, co powyżej, już wam pisałam, a tytuł tamtego wpisu wskazywał dokładnie na to, co znalazło się w środku: zgubiłam wątek wielokrotnie. Swoją drogą, coś mi się tak wydaje, że historii, którą chciałam się z wami wtedy podzielić, nigdy nie udało mi się opowiedzieć... Już dobrze! Nic mi się nie wydaje -  po prostu wiem, że tak jest. Niemniej, jeżeli go nie czytaliście, zajrzyjcie do tamtego wpisu - ja go bardzo lubię.

Jest jeszcze coś takiego jak wena. Wena przychodzi i odchodzi albo przypływa i odpływa, jak kto woli. Czasami jest tak, że wena jest, ale nie taka, jakiej wam akurat potrzeba, czyli zaczynacie Kilerem, ale wychodzi tylko Zmierzch. No i co zrobić? No nic, chyba jechać tym Zmierzchem, bo co innego pozostaje? Może za trzy lata będziecie akurat potrzebować Zmierzchu, a w zanadrzu będziecie mieli tylko Gwiezdne Wojny… I co wtedy? Jak macie w życiu trochę farta, to wyciągniecie ten Zmierzch z szuflady i będziecie dziękować sobie z przeszłości... Co prawda Kilera na czas nie było, ale przynajmniej teraz jest Zmierzch, lepszy rydz niż nic – to nie od dziś wiadomo. Nie musicie nawet czytać pomiędzy wierszami, żeby wyczytać, że ja wam tu serwuję bardzo mądre porady życiowe. No.
Czasami weny nie ma wcale, a wiadomo – z pustego nie nalejesz. A innym razem z kolei jest jej tak dużo, że aż się z uszu wylewa i nie wiadomo w co ręce włożyć i się tak pisze i pisze, i słowa się gubią, odlatują gdzieś, bo ty jeszcze nie napisałeś/-aś jednego zdania, a twój mózg jest już trzy strony dalej. Albo ty jeszcze piszesz post o kawie, a twoja głowa właśnie układa wierszyk o morzu. Bo przypływa i odpływa, no to przecież TYLKO morze być może, prawda? I PŁYNIEMY NA FALI, a co!

Do brzegu! Co to ma wspólnego z Włochami? – możecie zapytać. Słuszne pytanie, odpowiadam: zupełnie, ale to ZUPEŁNIE NIC. Bo właśnie tak się składa, że nie mam dla was nic, co miałoby cokolwiek wspólnego z Włochami (oprócz nazwiska, którym dumnie podpisuję się pod każdym moim słowem) i w taki zawoalowany sposób wam to przekazuję. Mam oczywiście całego excela wyładowanego pomysłami, o czym mogłabym wam tutaj napisać… Żebyście nie myśleli, że mi się tematy skończyły… Tych mam na następny rok w excelu i jeszcze na kolejny w telefonie. Sęk w tym, że mi się wena zezmierzchowała i akurat uszami wylewa mi się coś zupełnie innego – Bałtyk bardziej niż Adriatyk… No i co? Płynę! 

Komentarze