Zgubiłam wątek wielokrotnie
Miało być o internecie. I o protestach.
Już od
dawna przymierzam się do opowiedzenia wam o tym jak czekaliśmy, i czekaliśmy, i
czekaliśmy… W końcu uznałam, że tak… To właśnie dziś jest dobry dzień na tę
historię. Ba, nawet zaczęłam takimi oto słowami:
[Wyobraźcie sobie, że to narracja, należy ją czytać wolnym podniosłym tonem niczym aktor dramatyczny recytujący monolog Kordiana, akcentując odpowiednie
słowa i powagę sytuacji.]
„To już ponad miesiąc
odkąd mamy internet. Tak się przyzwyczaiłam do stanu jego posiadania, że prawie
zapomniałam ile na niego czekaliśmy…”
A potem zaczęłam pisać w sposób w jaki zazwyczaj opowiadam
historię na żywo.
Najpierw zboczyłam z wątku głównego w jedną anegdotkę,
następnie w drugą, później z anegdoty przeszłam w anegdotę o anegdocie,
zapomniałam o czym właściwie miałam opowiadać, a nie było obok nikogo, kto
mógłby mi przypomnieć, więc zaczęłam zapuszczać się coraz dalej i dalej. Gdzieś
w trakcie doznałam objawienia i postawiłam tezę, która spokojnie mogłaby
posłużyć za podstawę do napisania dobrej pracy dyplomowej z socjologii. Skutek
poboczny, ale nie uboczny.
Kiedy kończyłam anegdotę o anegdocie przypomniało mi się wreszcie
o czym miałam pisać, trochę się zmartwiłam, że nawet z pominięciem wątku głównego
(zapiszę na wszelki wypadek, żeby już nie zapomnieć: internet), moja krótka
forma straci swoją formę. To znaczy, pozostanie (jakąś) formą, ale już nie krótką.
A później uznałam, że właściwie nie ma to żadnego znaczenia... Wytnę wątek główny, usunę piętnaście anegdot, zamknę się w kilku stronach, nadal będą mi się splatać trzy niepowiązane ze
sobą tematy, ale – pal licho! – przynajmniej poczujecie jakbym była obok.
Stawmy czoła prawdzie najprawdziwszej.
Jestem
niecertyfikowaną specjalistką od opowiadania historii od środka poprzez koniec,
czasem ostatecznie docierając do początku - a czasem nie, bez zachowania porządku
wydarzeń, co gorsza z pominięciem elementów kluczowych dla rozwoju wypadków.
Jestem też mistrzynią wielokrotnego gubienia wątku, a jedyne co mnie ratuje, to
uważny słuchacz, który – pomimo wtrąceń, wtrąceń do wtrąceń i wtrąceń do
wtrąceń do wtrąceń – nie daje się zmylić i pamięta punkt, od którego wyszłam.
I w tym miejscu, sama sobie zadaję pytanie (retoryczne
raczej): czy uważny słuchacz rzeczywiście ratuje? Pomaga dobrnąć do końca – to na
pewno. Jednak taki słuchacz prowadzony przez mroczne meandry mojego toku rozumowania,
jakże głębokich refleksji i wielu anegdot niepowiązanych, acz zabawnych (niestety
głównie dla mnie), jeżeli już nie dał się zwieść na manowce i wciąż wie o czym nie
mówimy, chociaż mieliśmy – oczekuje puenty. W związku z zawiłościami opowiadanej
historii oczekiwania mogą być duże, może nawet ciężkie do udźwignięcia.
I wtedy - bum! - okazuje się, że puenty nie ma… Albo nie było
wcale, albo zgubiła drogę gdzieś pomiędzy anegdotami, albo uciekła w strachu,
że nie sprosta oczekiwaniom.
Historie ze znikającą puentą lgną do mnie, nie potrafię im się oprzeć, a potem przecieram oczy ze zdumienia, że znowu nabrałam się na tę samą sztuczkę. Wtedy jest już za późno. Puenta właściwa (tchórz!) gdzieś się zapodziewa, znam ten przypadek i wiem dobrze, że już nie wróci. Nie pozostaje nic innego jak wybrnąć z sytuacji przy pomocy utworzonej na gorąco puenty własnej... Zawsze udaje mi się wymyślić coś błyskotliwego, coś w stylu: "to już koniec, to właściwie była historia bez puenty".
Cóż, pozostaje mi wierzyć, że jeżeli kiedyś przyjdzie mi do głowy pomysł napisania
powieść, będzie ona wielka. W sensie dosłownym, bo jak widać krótkie formy się
mnie nie trzymają. I w sensie przenośnym – krytycy za przejaw geniuszu uznają
liczne niedopowiedzenia, brak chronologii i niejednoznaczność zakończenia.
O ile w ogóle jakieś będzie.
Postanowiłam porzucić internet (w sensie: odroczyć) na rzecz
pogody i centrów handlowych.
Parę linijek niżej w moim obszernym dokumencie wordowym jest już
zupełnie inny świat. Świat, pełen ludzi i kawy, gdzie życie toczy się w rytmie
kapiącego deszczu i gwiżdżącego wiatru. Jest też tata Vi w tatarskiej czapce. Kilka stron wyżej są trzy modemy i jeden protest, a zaraz
potem strumieniami leje się aperol spritz i jest dużo dobrego jedzenia.
Ale na razie musicie mi uwierzyć na słowo. Dzisiaj zostawiam was z obietnicą innych światów. Dobra wiadomość jest taka, że przez mój dzisiejszy słowotok
przelany na papier mam szkice kilku następnych
wpisów. Obiecuję też, że następnym razem spróbuję pisać bez wstępu. Zatem jest szansa, że pod koniec
tekstu dobrniemy do wątku głównego i wreszcie dowiecie się jak to było z tym protestem.

Komentarze
Prześlij komentarz