Spór o tort
W zeszły weekend Vi zaliczył swoje pierwsze polskie wesele. Bawiliśmy się przednio, ja złapałam welon, on krawat. O dziwo!, bo ten krawat wcale nie był mu przeznaczony. Pan młody, celując do kolegi wyższego od Vi o dobre 20 centymetrów ("Ola złapała, ale i tak wychodzi za mąż, to Vittorio nie... kogo by tutaj wysłać przed ołtarz jako następnego?"), postanowił przerzucić krawat ho ho nad głową mojego fidanzato. Zadanie - wydawałoby się - prościuteńkie. Tymczasem (widziane oczami pana młodego) wyglądało to tak: "rzucam, siedzę, czekam, myślę sobie: "dlaczego to tak długo trwa?", odwracam się, a tam Vitto skacze pod sufit."
Rzeczywiście skakał i to nieraz, a kilka. Krawat niespodziewanie dla wszystkich zatrzymany w locie przez Vittorio zawiesił się na żyrandolu i stamtąd Vi - nadal w podskokach - musiał go ściągnąć. Obudziła się w nim żyłka sportowca, a że przez lata trenował (nomen omen) koszykówkę, to taki przeciwnik metr dziewięćdziesiąt wzrostu okazał się dla niego żadną konkurencją. No i złapał.
Wrażenia z wesela? Oczywiście bardzo pozytywne. Z jednym małym ale...
- Dlaczego te ciasta tu stoją? - zapytał mnie fidanzato, kiedy wchodząc na salę, mijaliśmy słodki bufet.
- Co? - pomyślałam, że się przesłyszałam.
- Dlaczego te ciasta tu tak stoją? - aha, czyli jednak z uszami wszystko w porządku.
- Bo to słodki bufet.
- Ale teraz?!
- Słodki bufet, po prostu. Cały czas. - nasze oczy się spotkały, ale to z całą pewnością nie było słynne porozumiewawcze spojrzenie. Fidanzato oczekiwał jakiegoś rozwinięcia, kontynuacji, teorii jakiejś, filozofii i Bóg wie czego jeszcze. A może po prostu okrzyku: "Żartowałam! Oczywiście, że nie cały czas!" Jego oczy zadawały pytania, mózg pracował na najwyższych obrotach, uszy dymiły. Nie znalazłam właściwych słów.
- Tak będzie tu stał? - drążył.
- No chyba, że gdzieś pójdzie... - żarcik nie chwycił.
- Ale te ciasta się zmarnują. - kontynuował Vitto poważnie, z nutką troski i zmartwienia (o ciasto, nie o moją dowcipność, gwoli ścisłości.)
- Nic się nie zmarnuje, będziemy je jeść.
- Ale teraz? - nie rozumiał. Im bardziej się chłopak starał, tym bardziej nie rozumiał.
- No jak teraz? Nie teraz... Kiedy zechcesz!
- Jak to kiedy zechcę? - uleciała troska i uleciało zmartwienie. W tamtym momencie patrzył na mnie z ewidentnym brakiem zrozumienia... Sens słów niby dotarł, ale wyraz twarzy nadal mówił: "co?". To pytanie podszyte było pewną dozą obrzydzenia, bo już pomału pomalutku umysł się rozjaśniał.
- Normalnie kiedy zechcesz.
- PRZECIEŻ CIASTO PODAJE SIĘ NA KOŃCU. - nie wytrzymał. To już było wzburzenie, wszystkie granice wyrozumiałości zostały przekroczone. W tym krótkim zdaniu zawarta była i skarga, i oskarżenie, a nawet wyrzut.
- Ale koniec jest o 5 nad ranem.
- TO SIĘ ZESCHNIE DO 5! - panika... Tak, wielka panika: tyle dobrego ciasta i całe się zmarnuje! Zbrodnia!
- Nie, nie, nikt nie będzie czekał do 5...
- To po co ono tam stoi? - wróciliśmy do punkty wyjścia.
- Żebyś mógł je zjeść, jak ci przyjdzie ochota.
- Na końcu. - To nie było pytanie, to było stwierdzenie. Nadal obowiązywała wersja włoska.
- NIE NA KOŃCU. KIEDY ZECHCESZ. - zdążyłam się zirytować.
Na szczęście przyszedł czas na pierwszy toast.
Zaserwowano pierwsze danie, później na stół wjechały przystawki. Klasyka: śledzie, zimne nóżki, mięsa, sałatki. Czas płynął, wznoszono kolejne toasty, poszliśmy tańczyć.
Kiedy wróciliśmy do stołu, jedna z osób siedzących obok nas pochłaniała akurat kawałek ciasta. Vi nie skomentował. To znaczy - werbalnie nie, ale całe jego ciało wskazywało na szok spowodowany przedziwnym i nieuzasadnionym zachowaniem sąsiadki, którą Vi bacznie obserwował już do końca. Zgodnie z oczekiwaniem, ale wbrew logice i porządkowi włoskiemu mimo zjedzenia kawałka ciasta, powyższa osoba nie tylko nie odmówiła kolejnego ciepłego dania, ale zjadła je w całości i poprawiła kolejnym deserem, a później wróciła do przystawek. Tego fidanzato już nie przebolał.
- Widziałaś?! Ona zjadła słone po słodkim!
Na jego twarzy malowało się obrzydzenie.
Zaczęłam tłumaczyć (to, co już - jak mi się wydawało - przerobiliśmy, zważywszy na to, że sami planujemy polskie wesele), że jedzenie będzie serwowane aż do rana i że - bla bla bla - trzeba jeść, żeby móc pić i nie skończyć tak jak... Nie szukając daleko - jemu się zdarzało. A ciasta to swoją drogą, nie wszyscy dotrwają do końca. Niby przyjął do wiadomości - pokiwał głową, że tak, że dobrze, jednak nie omieszkał poinformować mnie, że on (w skrócie): nie popiera i w ogóle nie akceptuje.
Gwoździem programu (albo do trumny, jak kto woli) okazał się tort serwowany przed północą. Nie rozwodząc się zanadto nad doznaniami smakowymi (przepyszny) ani wrażeniami estetycznymi (śliczny), przytoczę tylko słowa fidanzato, który z uśmiechem na twarzy wręczył mi swoją porcję:
- No nie... To już szczyt wszystkiego. Na naszym weselu NA PEWNO nie będzie tortu pomiędzy posiłkami!
Dziś już wiem, że najgorszą rzeczą na polskim weselu wcale nie jest ilość wódki, nie są nią też przyśpiewki biesiadne ani disco polo, nawet nie oczepiny, za którymi nie przepada przecież również część Polaków. Najgorszy na polskim weselu jest słodki bufet obecny w trakcie imprezy i nieszczęsny tort, którego (moi drodzy znajomi - to do was kieruję te słowa) NA PEWNO nie zaznacie na naszym weselu przed 5 nad ranem. :D
PS Tutaj pisałam o jednym z wesel włoskich, na których mieliśmy okazję się "bawić".
Rzeczywiście skakał i to nieraz, a kilka. Krawat niespodziewanie dla wszystkich zatrzymany w locie przez Vittorio zawiesił się na żyrandolu i stamtąd Vi - nadal w podskokach - musiał go ściągnąć. Obudziła się w nim żyłka sportowca, a że przez lata trenował (nomen omen) koszykówkę, to taki przeciwnik metr dziewięćdziesiąt wzrostu okazał się dla niego żadną konkurencją. No i złapał.
Wrażenia z wesela? Oczywiście bardzo pozytywne. Z jednym małym ale...
- Dlaczego te ciasta tu stoją? - zapytał mnie fidanzato, kiedy wchodząc na salę, mijaliśmy słodki bufet.
- Co? - pomyślałam, że się przesłyszałam.
- Dlaczego te ciasta tu tak stoją? - aha, czyli jednak z uszami wszystko w porządku.
- Bo to słodki bufet.
- Ale teraz?!
- Słodki bufet, po prostu. Cały czas. - nasze oczy się spotkały, ale to z całą pewnością nie było słynne porozumiewawcze spojrzenie. Fidanzato oczekiwał jakiegoś rozwinięcia, kontynuacji, teorii jakiejś, filozofii i Bóg wie czego jeszcze. A może po prostu okrzyku: "Żartowałam! Oczywiście, że nie cały czas!" Jego oczy zadawały pytania, mózg pracował na najwyższych obrotach, uszy dymiły. Nie znalazłam właściwych słów.
- Tak będzie tu stał? - drążył.
- No chyba, że gdzieś pójdzie... - żarcik nie chwycił.
- Ale te ciasta się zmarnują. - kontynuował Vitto poważnie, z nutką troski i zmartwienia (o ciasto, nie o moją dowcipność, gwoli ścisłości.)
- Nic się nie zmarnuje, będziemy je jeść.
- Ale teraz? - nie rozumiał. Im bardziej się chłopak starał, tym bardziej nie rozumiał.
- No jak teraz? Nie teraz... Kiedy zechcesz!
- Jak to kiedy zechcę? - uleciała troska i uleciało zmartwienie. W tamtym momencie patrzył na mnie z ewidentnym brakiem zrozumienia... Sens słów niby dotarł, ale wyraz twarzy nadal mówił: "co?". To pytanie podszyte było pewną dozą obrzydzenia, bo już pomału pomalutku umysł się rozjaśniał.
- Normalnie kiedy zechcesz.
- PRZECIEŻ CIASTO PODAJE SIĘ NA KOŃCU. - nie wytrzymał. To już było wzburzenie, wszystkie granice wyrozumiałości zostały przekroczone. W tym krótkim zdaniu zawarta była i skarga, i oskarżenie, a nawet wyrzut.
- Ale koniec jest o 5 nad ranem.
- TO SIĘ ZESCHNIE DO 5! - panika... Tak, wielka panika: tyle dobrego ciasta i całe się zmarnuje! Zbrodnia!
- Nie, nie, nikt nie będzie czekał do 5...
- To po co ono tam stoi? - wróciliśmy do punkty wyjścia.
- Żebyś mógł je zjeść, jak ci przyjdzie ochota.
- Na końcu. - To nie było pytanie, to było stwierdzenie. Nadal obowiązywała wersja włoska.
- NIE NA KOŃCU. KIEDY ZECHCESZ. - zdążyłam się zirytować.
Na szczęście przyszedł czas na pierwszy toast.
Zaserwowano pierwsze danie, później na stół wjechały przystawki. Klasyka: śledzie, zimne nóżki, mięsa, sałatki. Czas płynął, wznoszono kolejne toasty, poszliśmy tańczyć.
Kiedy wróciliśmy do stołu, jedna z osób siedzących obok nas pochłaniała akurat kawałek ciasta. Vi nie skomentował. To znaczy - werbalnie nie, ale całe jego ciało wskazywało na szok spowodowany przedziwnym i nieuzasadnionym zachowaniem sąsiadki, którą Vi bacznie obserwował już do końca. Zgodnie z oczekiwaniem, ale wbrew logice i porządkowi włoskiemu mimo zjedzenia kawałka ciasta, powyższa osoba nie tylko nie odmówiła kolejnego ciepłego dania, ale zjadła je w całości i poprawiła kolejnym deserem, a później wróciła do przystawek. Tego fidanzato już nie przebolał.
- Widziałaś?! Ona zjadła słone po słodkim!
Na jego twarzy malowało się obrzydzenie.
Zaczęłam tłumaczyć (to, co już - jak mi się wydawało - przerobiliśmy, zważywszy na to, że sami planujemy polskie wesele), że jedzenie będzie serwowane aż do rana i że - bla bla bla - trzeba jeść, żeby móc pić i nie skończyć tak jak... Nie szukając daleko - jemu się zdarzało. A ciasta to swoją drogą, nie wszyscy dotrwają do końca. Niby przyjął do wiadomości - pokiwał głową, że tak, że dobrze, jednak nie omieszkał poinformować mnie, że on (w skrócie): nie popiera i w ogóle nie akceptuje.
Gwoździem programu (albo do trumny, jak kto woli) okazał się tort serwowany przed północą. Nie rozwodząc się zanadto nad doznaniami smakowymi (przepyszny) ani wrażeniami estetycznymi (śliczny), przytoczę tylko słowa fidanzato, który z uśmiechem na twarzy wręczył mi swoją porcję:
- No nie... To już szczyt wszystkiego. Na naszym weselu NA PEWNO nie będzie tortu pomiędzy posiłkami!
Dziś już wiem, że najgorszą rzeczą na polskim weselu wcale nie jest ilość wódki, nie są nią też przyśpiewki biesiadne ani disco polo, nawet nie oczepiny, za którymi nie przepada przecież również część Polaków. Najgorszy na polskim weselu jest słodki bufet obecny w trakcie imprezy i nieszczęsny tort, którego (moi drodzy znajomi - to do was kieruję te słowa) NA PEWNO nie zaznacie na naszym weselu przed 5 nad ranem. :D
PS Tutaj pisałam o jednym z wesel włoskich, na których mieliśmy okazję się "bawić".
Hahaha jakie to zabawne kiedy dla nas jest coś normalne a w twoim przypadku Vi doznaje szoku. Kiedy pracowalam w domu weselnym podpatrzylam super pomysl, zawsze dobrym rozwiazaniem były goścince dla kazdego, kto wychodził juz do domu. Wręczało się wczesniej przygotowane ciasta ;) (raczej nic sie nie zmarnowało) ;)
OdpowiedzUsuńMa to sens! Umówmy się - tylko najwytrwalsi dotrwają do końca. Niektórzy w oczekiwaniu na poranny tort mogliby powpadać pod stoły... ze zmęczenia oczywiście. :P
OdpowiedzUsuń