Świętować, czyli jeść



Trzydziestka Vi za nami. Ip ip ura!

Z przyjaciół dotarł tylko jeden – grande Belg… Ale on w ogóle jest niezawodny. Z atrakcji udało nam się zrealizować jedynie home-made foto-budkę. Pomysł karaoke umarł śmiercią naturalną spowodowaną problemami technicznymi, a na tańce nie było miejsca. To tyle, jeżeli chodzi o niespodzianki... 



Do przebiegu imprez już się przyzwyczaiłam, ale dopiero niedawno dotarło do mnie, że istnieje jedyna słuszna metoda na opowiadanie o nich… Trzeba zachować chronologię… Posiłków.

Naprawdę zrozumiałam to po weselu, na które pojechaliśmy do Turynu we wrześniu. Ekscytowałam się tym weselem na długo przed. Tak się składa, że wśród moich znajomych nikomu do ołtarza się nie spieszy. Za to niektórym znajomym Vi – tak. (Tych kilka lat między nami jednak robi różnicę.) Miało być super! To właśnie wtedy utknęliśmy w korku na autostradzie i przegapiliśmy piękną mszę z kazaniem księdza o łapaniu ptaszka w dłoń, o czym pisałam tu. W samochodzie mieliśmy więc mnóóóóstwo czasu, żeby wprawić się w imprezowy nastrój… O jacy byliśmy imprezowi… Jak nie my! 



A kiedy już dotarliśmy na wesele... Pozwólcie, że opowiem wszystko po kolei z zachowaniem chronologii jedynej obowiązującej - chronologii posiłków.


17:40 Wchodzimy do restauracji, ktoś ogłasza przez mikrofon, że potrzebni są kierowcy, bo – wesele odbywało się na szczycie góry – rodzina panny młodej, która na uroczystość przyjechała autokarem (rodzina, nie panna młoda) utknęła pod górą, gdyż uliczka prowadząca do restauracji była zbyt wąska i kręta jak na możliwości autokaru; ale to nie ma znaczenia, bo państwo młodzi właśnie mają sesję zdjęciową, a ta będzie trwała tyle, że nawet jeden kierowca zmuszony do jazdy w tę i z powrotem zdąży wwieźć wszystkich gości na górę.

18:30 Chyba wszyscy goście są na miejscu, bo rozpoczynamy aperitif, młodzi się fotografują

W tym miejscu niezbędny jest krótki opis. Wesele odbywało się pod wiatą taką jak ta na zdjęciu wyżej – z urodzin Vi – tylko większą. Goście siedzieli przy około 15 wielkich okrągłych stołach po 12 osób. Temperatura na zewnątrz nie przekraczała 13 stopni, niebo zasnuły chmury tak czarne, że wydawało się jakby był środek nocy. Wnętrze oświetlały jedynie świece, a w tle leciała muzyka chill outowa. Było pięknie i nastrojowo… A to, moim zdaniem, od początku zwiastowało katastrofę. I rzeczywiście – całe towarzystwo siedzące przy naszym stoliku (znajomi Vi, wszyscy prócz nas podróżowali z Belgii) zaczęło ziewać po zaledwie kilkunastu minutach... I już nie przestało.
Na domiar złego lało jak z cebra, a my szybko przekonaliśmy się, że dach przecieka… Tak bardzo, że 4 stoły (w tym nasz) trzeba było przesuwać… Kilkukrotnie. Zatem zanim młodzi dotarli na salę, centrum wydarzeń stanowili goście wstający od stołów po to, żeby złapać je ze wszystkich stron i przestawić - na przykład w lewo. Ponownie wszyscy zasiadają, żeby zaraz wstać znowu, bo teraz też pada, tylko na inną osobę. Spróbujmy w prawo... I tak do skutku. 

19:30 Państwo młodzi wreszcie kończą sesję zdjęciową i dołączają do gości, zaczyna się „zabawa”.

20:00 W rytm muzyki poważnej witani oklaskami wchodzą eleganccy kelnerzy – czas na przystawkę.

21:00 Powtarza się przedstawienie kelnerów (tak będzie przy każdym posiłku), jedna przystawka to za mało – czas na przystawkę numer 2. 

22:00 Pierwsze danie. Kelnerzy się nie wyrabiają, stoły obsługiwane w pierwszej kolejności dostają już drugie danie, a my nadal czekamy na pierwsze… Nic więcej nie mamy do roboty, więc czekamy. Od czasu do czasu organizujemy też wycieczki do toalety. Tak, żeby zabić nudę . (Raz na jakiś czas - staram się nie przesadzać, ograniczam się do jednego podejścia na 10 minut - pytam Vi jaka jest szansa na to, że wyjdziemy przed północą, a on cierpliwie tłumaczy mi, że przed tortem nie wypada… Kuuuur…)

22:45 Ku ogólnej radości DJ podejmuje (wymuszoną przez gości) próbę rozruszania towarzystwa poprzez włączenie muzyki tanecznej, ale…

23:00 Menedżerka restauracji zabiera DJ-owi mikrofon i mówi, że czas na drugie danie, w związku z czym wszyscy wracają na miejsca, a kelnerzy rozpoczynają swoje show (czytaj: serwują kolejne danie w rytm muzyki); przy naszym stole w najlepsze trwa konkurs na najbardziej dyskretnego ziewacza wieczoru.

0:00 Koktajl. Mnie szlag trafia, bo jest nudno i chce mi się spać. Wszystkich innych też szlag trafia, bo jest nudno i chce im się spać… Świece i jazzik nie pomagają. Wcześniej narzekała tylko damska część ekipy, ale teraz narzekają też panowie. Gdzie do cholery jest tort?

0:30 Jest błogosławieństwo menedżerki! Tańczymy… Ale ja jestem tak wykończona tą porywającą imprezką, że po kilku numerach z powrotem zasiadam przy stole… I inni też. 

1:00 Nareszcie… Radość, cudowność i słodycz! Jest tort! Wszyscy bardzo się cieszymy i…

1:30 Wyruszamy do hotelu wraz z przyjacielem Vi i jego dziewczyną. Jedziemy zadupiastą krętą czarną uliczką, na której nie ma żadnej latarni. No tak – jak się świętuje na górze, to potem trzeba z niej zjechać. Ciekawe jak z powrotem poradziła sobie rodzina panny młodej – ta część pozbawiona autokaru.

2:00 Nareszcie jesteśmy w hotelu. Mamy pokój, w którym łazienka zamiast ścian ma szyby… Było tam coś w rodzaju rolety, ale ona była tylko iluzją… Widać było wszystko. Vi nawet twierdził, że sexy – do momentu, w którym usiadłam na kibelku. 

Rano okazało się, że w programie weselnym były jeszcze: słodycze i likiery, konsekwentnie serwowane w godzinnych odstępach. Na moje szczęście dobre maniery nie nakazują świętować z młodymi do samego końca. Zasnęłabym pod stołem, bynajmniej nie ze względu na nadmiar alkoholu. 

***

I tak wyglądają wszystkie imprezy… Nie, nie, że wieje nudą. Mam na myśli to, że główną atrakcją jest jedzenie. Wszystko kręci się wokół niego, kolejne wydarzenia podczas imprezy zaplanowane są w taki sposób, żeby nie kolidowały z kolejnymi daniami wjeżdżającymi na stół. 
Właściwie ludzie przychodzą tam w jednym tylko celu – nażreć się. Tak po studencku. 

Dlatego, jeżeli wybieramy restaurację na wesele, to najważniejsze jest dobre jedzenie, a na drugim miejscu – lokalizacja. I wcale nie chodzi o ułatwienie gościom dojazdu. Wręcz odwrotnie, bo jeżeli dojazd jest zbyt łatwy, to istnieje prawdopodobieństwo, że miejsce jest brzydkie. Lub po prostu niewystarczająco ładne. Albo nazbyt oczywiste. 
Liczy się wyjątkowość miejsca, akceptowalne są na przykład szczyty gór i brzegi morza. Najlepiej byłoby dwa w jednym, ale to stanowi pewną trudność ze względu na warunki geograficzne.


Jeżeli będą tańce, to miło. Jeżeli będzie karaoke, to jeszcze milej. Jest foto-budka, jest zabawa! Ale jak nie będzie dobrego jedzenia, to już nic nie uratuje reputacji państwa młodych. Bo wesele jest po to, żeby dobrze zjeść. I dużo.


Podobnie jest z urodzinami, tylko tu spięcie jest mniejsze i odchodzi przymus wybierania pięknego miejsca. (Na szczęście.) Ale reszta - bez zmian. Jedzenie, jedzenie, jedzenie. 

Menu z festy Vi było nieco krótsze od tego weselnego i prawdziwie neapolitańskie: przystawka, pizza 1, pizza 2, pizza 3, spaghetti, tort, słodycze. Wszystko palce lizać… To znaczy: przystawka, pizza 1 i spaghetti, bo więcej nie dałam rady spróbować… Wspominałam już o wielkich porcjach?






Z kolei na koniec, kiedy na stół wjeżdża tort przychodzi  czas na zdjęcia. Jubilat staje przy torcie i kolejno podbiegają do niego kolejne rodziny na fotkę zbiorową. Nikt się nie wymiga, każdy musi mieć zdjęcie z jubilatem. 

W przypadku urodzin Vi to ja miałam pierwszeństwo, następnie rodzice, potem brat ze swoją dziewczyną… Potem ciocia z wujkiem z dziećmi, kolejna ciocia z wujkiem. Kuzyn osobno... Oczywiście z Vi, cały czas zachowujemy konwencje – jubilat i tort na zdjęciu! I tak dalej. 
Jako że gości było ponad 40, to zdjęciami zarządzał brat Vi (ten duży, co go wszyscy słuchają) Cykał fotki i pokrzykiwał „następni, następni, szybciej, szybciej!” i wszyscy grzecznie przebiegali z prawej na środek – do zdjęcia, a potem ze środka na lewo, żeby dołączyć do grupki „po zdjęciu”.
Potem były jeszcze zdjęcia grupowe: ja i Vi oraz jego brat z dziewczyną; nasza czwórka i rodzice Vi; ja, Vi i jego mali kuzyni; ja, Vi i ciocia z wujkiem; ja, Vi i jego kuzyn; ja, Vi i jego przyjaciel... W tej części – jak widzicie – dołączyłam do elementów stałych scenografii, nic więcej się nie zmieniło.

A na koniec było zdjęcie z szampanem, na którym nie widać mojej twarzy, bo akurat na jej wysokości postanowiła wznieść toast rodzina Vi. 
Ip ip ura!

Komentarze