Poliglot(k)ą być!

Vi odbył swoją pierwszą lekcję polskiego. Nie, że pierwszą w ogóle, bo pierwszych lekcji polskiego odbył w sumie już kilkanaście, ale pierwszą prawdziwą lekcję ze mną. Ubawiłam się setnie, na przykład przy okazji nosowej samogłoski „ą”, która z nieznanych powodów według mojego męża brzmi podobnie do zrezygnowanej i zmęczonej życiem krowy. Łzy się polały najpierw ze śmiechu, bo Vi przyjął sobie za punkt honoru udowodnić mi, że „sz” i „ś” to jeden dźwięk, a następnie, że pomiędzy „dź” a „dż” nie ma absolutnie żadnej różnicy (ale już „dz” nie budzi wątpliwości), więc po paru minutach lały się z innej obezwładniającej emocji.

Było blisko polania się również czego innego, kiedy po piętnastu minutach, on nadal tłumaczył, że ja sobie mogę uważać, że to są dwa dźwięki („sz” i „ś”, ale też „dź” i „dż”), on tego tak nie słyszy i (cytuję) "na pewno nigdy się to nie zmieni", w związku z czym naukę wymowy możemy sobie od razu odpuścić. On sobie tym nie będzie zawracać głowy. A w ogóle to zarzucił mi, że kłamie, kiedy mówię, że dobrze wymawia „ś” lub „sz”, bo on zawsze wymawia tak samo (ponieważ ich wcale nie rozróżnia i już nigdy nie będzie rozróżniał) i ewidentnie sama nie słyszę różnicy pomiędzy tymi dźwiękami, skoro raz twierdzę, że wymawia dobrze, a raz nie. I dodatkowo on jest przekonany, że kiedy mówimy szybko – a ciągle mówimy szybko i jak można wyrzucać z siebie te wszystkie szelesty i zbitki „tkrzwrz” w takim tempie – to sami nie wiemy, czy rzeczywiście mówimy „rz”, „sz”, „ś” czy cokolwiek innego. To jest ogólnie niemoszliwe, szeby ktosz szan zorientował, sze taki „hśańść” został błandnie wypowiedżany.

Ja mu na to, że on chyba słyszy, kiedy mnie się pomyli i powiem „pene” (penis) zamiast „penne” (rodzaj makaronu) albo „ano” (odbyt) zamiast „anno” (rok). (To są klasyczne przykłady pokazujące znaczenie wymowy w języku włoskim.) Na co mąż mi się trochę zamyślił, ostatecznie potwierdził, że owszem, słyszy, ale to nie ma związku i pod żadnym pozorem nie zmienia faktu, że on się nie będzie uczył różnicy pomiędzy „ś” i „sz”, a my, Polacy, przecież swój język znamy, to się możemy domyślić, co on akurat ma na myśli. Tak czy nie?

 

Ja z kolei intensywnie pracuję nad niderlandzkim. Może niektórzy z Was pamiętają, że przez moment twierdziłam, że będę się uczyć francuskiego. Otóż poszło tak sobie, a głównie dlatego że wymowa była trudna, a pisownia nijak się do niej miała. Na etapie czwartego podejścia do lekcji pierwszej „przedstaw się” zalała mnie fala bezsilności i złości na bogu ducha winien komputer, na którym uprzednio własnymi ręcoma zainstalowałam kurs. A ponieważ mój mąż bardzo przejmuje się stanem elektroniki w naszym domu, zasugerował, żebym może nie uczyła się francuskiego pod jego nieobecność albo przynajmniej tę sugestię przemyślała. To przemyślałam.  

Z niderlandzkim sprawy mają się świetnie. Co prawda, wymowa nie należy do najłatwiejszych, ale gramatyka sprawia wrażenie uproszczonej wersji gramatyki niemieckiej (albo nieuproszczonej, ale niemiecką znam, więc idzie gładko). Żeby oddać sprawiedliwość, dopowiem, że z kolei wymowa sprawia wrażenie nieco bardziej skomplikowanej wymowy… Tak, tak, niemieckiej.

Być może było tak. Za górami, za lasami, za wschodnimi granicami (od nas, nie od was!) żył sobie język niemiecki. Rósł i dorastał, a kiedy skończył osiemnaście lat, poszedł do pubu na piwo. Niestety albo za dużo wypił, albo miał słabą głowę – co w sumie na jedno wychodzi – i coś przeskrobał. Innym językom w pubie jego skrobanie zadziałało na nerwy, a niemiecki niestety był sam, bo nie był ani piękny, ani szczególnie lubiany. W efekcie dostał w buzię, upadł na twarz i wypadła mu szczęka. Tak już zostało i tak właśnie powstał niderlandzki.

 

Nie będę wam tu wykładać zasad wymowy, bo – umówmy się – język (ten akurat) mało jest użyteczny, ale wspomnę wam na potrzeby własne o dwóch „h”. Zatem, obok dźwięków umlałtopodobnych i długich samogłosek (to akurat kwestia bardzo dosłowna i nie sprawia większych trudności w wymowie… z zapisem sprawy mają się nieco bardziej… zabawnie), niderlandzki ma dwa rodzaje dźwięku „h”. Otóż jedno „h” jest charczące, a drugie miękkie, przy czym to pierwsze (charczące) zapisuje się jako „g”, a to miękkie jako „h” po prostu.

Jestem na wygranej pozycji, bo w przeciwieństwie do Włochów, dla których już sama obecność „h” jawi się jako problem tak wielkiej skali, że często wolą nie stawiać mu czoła i wybierają życie bez znajomości języka. Włosi, bowiem, nie mają w swoim języku dźwięku „h”, co dla ludzi, którzy są z nim zaprzyjaźnieni jest dosyć zabawne. Wie, o czym mówię każdy, kto słyszał zmagania Włochów podczas prób zróżnicowania słów: „hair” i „air”, ale też tych dwóch z „ear” i „hear” albo „hungry” i „angry”.

Vi, co prawda, twierdzi, że Włosi znają dźwięk „h”, tylko potem uczą się go nie wymawiać – bo włoskie „h” jest nieme – i zapominają… Musi być w tym ziarnko prawdy. Wyobraźcie sobie, jaki szok przeżyłam, kiedy pięcioletnia kuzynka Vi czytając dla mnie swoją ulubioną książeczkę, konsekwentnie wymawiała każde „h”. Ja się zastanawiałam, czy to możliwe, żeby pięciolatka robiła mnie w konia, a ona patrzyła na mnie z wielkim powątpiewaniem, kiedy tłumaczyłam, że „h” się nie wymawia. Trudno się dziwić, wtedy byłyśmy na etapie, w którym ona co parę zdań mówiła, że „dziwnie mówię” i „czy nie mogłabym jednak normalnie”.

Kończąc kwestię dźwięku „h”, to ja na szczęście nie mam najmniejszego problemu z jego rozróżnieniem, co nie oznacza, że mam jaja, żeby tę słyszalną różnicę zaprezentować w wymowie w miejscu publicznym. Trochę się boję, że się zapluję, a trochę, że dobry słuch na wymowę się nie przełoży. 

 

Domykając kwestię niderlandzkiego ogółem, wypracowałam sobie pewną technikę. Jest ona może nieco czasochłonna, ale mnie się przecież na razie nigdzie nie spieszy. No więc słucham  sobie radia na przykład i wyłapuję słowa. Dużo trudnych słów, które są mi nieznane, ale znam zasady pisowni (choć raczej mniej niż więcej… tzn. poznałam wszystkie, ale dużo zapominam w nocy, to niesłychane, prawda?), więc próbuję sobie wymyślić jak należałoby zapisać takie słowo, a potem robię analizę pod kątem podobieństwa do niemieckiego, mniej więcej tak: „jakie słowo niemieckie ma podobny zapis?”.

W całym tym zamieszaniu zapomniałam Wam powiedzieć, że nauka niderlandzkiego świetnie wpłynęła na mój niemiecki. Normalnie wszystko mi się przypomniało i okazało się, że znam takie słowa (ale naprawdę TAKIE!), których nie wiedziałam, że znam. To oczywiście ma swoje minusy, bo w środku lekcji niderlandzkiego, wyskakuje mi z głowy jakieś niemieckie słowo i za ch…iny nie chce mnie zostawić w spokoju. Ale też sami przyznacie, że uczyć się dwóch języków, ucząc się jednego, to niezła oszczędność czasu.

W tym miejscu przyznaję, że nie po raz pierwszy mam szczęście do takich transakcji wiązanych. Z Austrii przywiozłam przecież nie tylko język włoski, ale też pełen zasób niecenzuralnych słów hiszpańskich. Wzbogaciłam się też o wiedzę taką, że niemiecki austriacki to na pewno nie jest niemiecki, a to z kolei przepełniło mnie obrzydzeniem wobec wszystkiego, co niemieckim jest i nie jest, ale aspiruje bądź go udaje. Człowiek uczy się cały życie. 

Jeśli chodzi o tą technikę, to po wyżej wspomnianej analizie, wystarczy dopasować znaczenie w języku polskim i eureka!, po pięciu minutach: mamy to!

 

Myślę, że wszystko, co powyżej, można podciągnąć pod odpowiedź na pytanie, które często zostaje mi postawione: „i nie pieprzą Ci się te wszystkie języki?”. Rozmówcy często poprzedzają owe pytanie krótkim, acz dosadnym komunikatem: „wow!”, a ja mam wtedy ogromną chęć odpowiedzieć: „a skąd!”. Haha. Ha. Hahaha. No.

Żeby wymienić tylko kilak pytań z serii językowej, są na przykład takie: „w jakim języku oglądasz filmy?”, „w jakim języku rozmawiasz z mężem?”, „w jakim języku myślisz?”, „w jakim języku czytasz książki?”, „w jakim języku rozumie twój kot?”. Bardzo lubię tę serię, po prostu nie zawsze umiem znaleźć odpowiedź na dane pytanie.

Najprostsze jest to ostatnie. Otóż uważam, że mój kot nie rozumie w absolutnie żadnym języku, a w każdym razie takie sprawia wrażenie. Pogłębiając odpowiedź: na co dzień, podobnie do swojej pani, porozumiewa się w trzech i jeszcze trochę (mam na myśli wspólną naukę niderlandzkiego), a wybór pada w sposób absolutnie przypadkowy i nikt nie ma nad nim kontroli.

Całą resztą żądzą przypadki. Na przykład z Vi rozmawiamy głównie po włosku, chyba że jemu się akurat pomyli i zacznie mówić po angielsku. To się zdarza ni z gruchy, ni z pietruchy, za to z konsekwentną regularnością, zwykle kiedy angażuje się w rozmowę, ale w tle leci Netflix po angielsku. I wtedy bum, angielski… Co jest dla nie mnie niezmiennie niemałym szokiem i przestawienie się chwilę zajmuje. Tu zakamuflowała się zresztą odpowiedź na kolejne z pytań, ale to też nie jest  do końca jednoznaczne… Mianowicie, po angielsku oglądamy produkcje anglojęzyczne, a wszystkie inne w języku włoskim (Włosi mają dubbing nawet w filmach dla dorosłych). No chyba, że akurat inaczej.

 

Na deser jeszcze jedno pytanie, które często pada w naszym kierunku: „w jakim języku będą mówiły wasze dzieci?”. To jest bardzo dobre pytanie i biorąc pod uwagę to, jak przewrotnie toczą się nasze losy, podejrzewam, że po szwedzku albo norwesku. Wszystko przed nami.


Komentarze