Pożegnanie z Rimini

Kiedy ten wpis zostaje opublikowany, ja pożegnałam się z naszym mieszkaniem, które mimo grzyba (który ponownie wyszedł dwa miesiące temu) służyło nam dobrze przez ostatnie dwa i pół roku. Pożegnałam się z morzem i z molo, podziękowałam im za niezliczone spacery, za pokazanie mi wszystkich humorów i barw morza. Pożegnałam się z San Giuliano, moją ukochaną rybacką dzielnicą w Rimini, jedyną słuszną alternatywą dla morza. Pożegnałam się z muralami - tam, gdzie rzeka wpada do morza, a na murach przy wale ktoś zrobił sztukę. Pożegnałam się z Rosso Pomodoro (naszą ulubioną pizzerią), Lo Zodiaco (restauracją, w której traktują nas jak króla i królową), Primo Bacio (barem o cudnej nazwie "Pierwszy Pocałunek, w którym w każdą niedzielę piliśmy caffe' corretto z Bailaysem). Pożegnałam się z Cristianem i jego mamą z warzywniaka, doktorem i dziewczynami z kliniki - jedynego miejsca na ziemi, w którym naprawdę ktoś pomógł mi w bólu, z Gino z Lo Zodiaco nazywanym przez moje koleżanki "tym miłym kelnerem, który lubi Polaków", z moją promotorką, babką o wdzięcznym nazwisku oznaczającym "wojnę", z którą matma jest najbardziej dynamicznym przedmiotem świata. Pożegnałam się z uczelnią... To akurat nie był jakiś wielki płomienny romans, ale mimo wszystko było miło.
Komu w drogę, temu czas, zatem: cześć, Rimini, ci vediamo!



Kierunek: Belgia.

Znów czuję, że zaczynam wszystko od początku. To czwarty kraj, w którym przychodzi mi prowadzić życie... Od nowa będę uczyć się rozróżniać co jest drogie, a co tanie. Ile kosztuje kawa, a ile rower i jak przeliczać euro w odniesieniu do złotego (w Austrii 1:1, we Włoszech to zależy, dlatego najlepiej wcale). Jakie marki należy kupować, a jakich nie warto (na razie wszystko wydaje mi się tak drogie, że najbardziej opłacałoby się w ogóle nie kupować). Do których barów chodzić na kawę, do których na kanapkę, a dokąd na obiad... Gdzie są polskie sklepy (wiem, że są dwa i to daje nowemu miejscu przewagę zarówno nad Austrią, jak i Włochami, gdzie było ich okrągłe zero), gdzie włoskie, a gdzie orientalne. Gdzie wolno wjechać rowerem, a gdzie jest zakaz (we Włoszech nigdzie, a w Austrii na wszystkich dużych placach). Jak kupić bilet na autobus (w Austrii w kiosku lub bezpośrednio u kierowcy, we Włoszech w autobusie, ale raczej za milijony monet w automacie lub w kiosku), czy bilet na pociąg trzeba skasować (w Austrii nie, we Włoszech tak) i skąd wiedzieć, na którym przystanku wysiąść (w Austrii kolejność przystanków czasem od prawej do lewej, a we włoskich autobusach w ogóle nie ma rozkładu). Gdzie po zmroku nie przemieszczać się samotnie i pieszo (Austria - okolice dworca, Włochy - obrzeża miasta i plaża). Gdzie zostawić rower, żeby nie ukradli światełek ani siodełka (Austria - nigdzie, mogą je ukraść wszędzie, bo to pożądany towar; Włochy - same światełka i siodełko są bezpieczne, Włosi się nie cyntolą i kradną od razu cały rower).

***

Największe wyzwania stanowią kwestie finansowe, językowe i oczywiście w moim przypadku pracowe.

Nie wiedzieć czemu, Vi pokazując mi nowe oferty mieszkań na wynajem przyjął postawę sprzedawczyni zachwalającej tani towar, który wcale nie jest tani: "to kosztuje TYLKO xxx euro miesięcznie", "a rachunki to TYLKO dodatkowe xxx euro." TYLKO. Koszty wynajmu mieszkania to standardowo TYLKO jakieś dwa razy więcej niż we Włoszech, ale fakt, że dostępne mieszkania są też średnio dwa razy większe, więc jest w tym szaleństwie logika.

Co do języka, to podział był jasny: Ola Team Flamandzki, Vittorio Team Francuski. Podział całkiem naturalny i logiczny: po pierwsze - nie znoszę francuskiego, po drugie - zawsze podobał mi się flamandzki, po trzecie - Vi w szkole uczył się francuskiego, więc ma jakieś podstawy, po czwarte - Vi nie chce uczyć się flamandzkiego. Niby wszystko jasne, a jednak coś ściemniało. Jednak francuski daje większe perspektywy pracy... Może nie w samej Belgii, gdzie oba języki traktowane są mniej więcej na równi, ale ogólnie na świecie, jak również zdalnie w Polsce... I tak oto, zrobiłam pierwsze podejście do języka francuskiego... Podobno co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Nie ukrywam - już czuję się wzmocniona wymową w języku francuskim.

Jeżeli chodzi o pracę, zdania są podzielone. Mówią mi, że nie ma tragedii. Że na pracę może i trzeba poczekać, ale jest i na pewno się znajdzie. No więc ja się oczywiście zgadzam, że nie ma tragedii, ale jednocześnie uważam, że jednak trochę jest, gdyż 1) nie lubię czekać 2) nie mogę czekać (bo muszę na przykład z czegoś żyć) 3) nie chcę czekać 4) nie potrafię czekać 5) no przecież czekam. Różnica wynika zapewne z pochodzenia. Że nie ma tragedii mówią Włosi, wszyscy z doktoratami w kieszeni, a zrobili je nie dlatego, że całe życie marzyli o doktoracie (chociaż może też), ale dlatego, że w ich własnym kraju nie było dla nich pracy, a ratunek przyszedł z zewnątrz. Włosi są przyzwyczajeni do tego, że (pod warunkiem, że chcemy pracować w zawodzie) na pracę trzeba poczekać, a przerwa pomiędzy studiami a rozpoczęcie kariery zawodowej może być długa. Co więcej po studiach niezależnie od kierunku i doświadczeń poza uczelnią idzie się na staż i on jest bardzo źle płatny. Warunki pracy są zresztą głównym powodem,  dlaczego uciekamy z Włoch.

Skoro jesteśmy już przy pracy, to sądzę, że mam pewne pomysły, czym mogłabym się z sukcesem zajmować w życiu. Nie jestem tylko pewna, czy ktoś zechciałby mi za to płacić... Przedstawiam poniżej listę możliwości, jeżeli będziecie mieli dla mnie jakieś propozycje -  wiecie gdzie mnie szukać. Oczywiście mam też pomysły odnośnie pracy, za którą z pewnością ktoś by mi płacił, niemniej jednak póki co rekruterzy nie podzielają mojego zdania co do ewentualnego sukcesu, tak więc nie będę się przed wami obnażać.

Rekwizyt stresujący 
Strzał oczywisty to żywy rekwizyt na zajęcia o stresie dla młodych psychologów w roli... Stresu oczywiście. Widzę się z sukcesem na wielu zajęciach tematycznych: jak wygląda stres (codziennie patrzę w lustro, to wiem), czym się objawia, jak nie wpędzać się w stany stresowe (w oparciu o doświadczenia odwrotne, czyli jak się w nie wpędzać), ale też czym jest spowodowany stres i co powoduje, a dalej zajęcia empiryczne o objawach psychosomatycznych (w trakcie których rekwizytu można dotykać) i nie tylko... Materiał na semestr uzbierałby się na pewno, a kto wie - może nawet i na rok. To dobra fucha, nie mówiąc już o tym, że obejmuje moją największą życiową specjalizację i szybko mogłabym zostać ekspertem.

Uczestnik włoskich programów talentowych
Ten pomysł korci mnie bardzo i kto wie może kiedyś zrealizuję się w telewizji włoskiej, wszak jeden atut już mam i umiem go perfekcyjnie wyeksponować na potrzeby widowni (podkreślam, że jeden, nie dwa - oczy odpadają). Mowa o akcencie. Już na bazie samego akcentu można zdobyć miłość Włochów, a w mieszance z dowcipem to już euforia. Na potrzeby "Mam talent" mogę zostać komikiem z ruskim akcentem. Na potrzeby Voice'a mam w zanadrzu piosenkę reggaeton z autotunem o bakłażanach w lodówce, a do X-Factora melancholijną nutę "Chcę zjeść czekoladę albo dwie... Ale jej nie mam".* Do Amici nie wystartuje, bo tam poziom za wysoki... Chociaż w ostatnim sezonie całkiem daleko zaszedł koleś, który śpiewał o tym, że "musimy się przelizać"... Śpiewał... No nie wiem... No i wreszcie Tu si que vales, w którym nieskromnie powiem uważam, że odnalazłabym się doskonale... Tam jest bowiem oddzielna kategoria dla tych, którzy nie mają żadnego talentu, więc prezentują jego brak, na przykład skacząc na jednej nodze i recytując wiersze w rytmie felicita'. Jeżeli publika nie dała się porwać występowi, jeden z członków jury zarządza powtórkę głosowania i tak do skutku...

*W ostatnim X-Factorze furorę zrobiła piosenka o marchewkach, które autor chciał dać swojemu wnukowi jak banknoty. Śpiewać nie umiał, więc recytował (choć to też nadużycie), wszystko kręciło się wokół rymów do słowa "marchewka", a kiedy te się kończą, piosenka... Niestety się nie kończy, autor mówi "szafa", a potem jeszcze "domofony, domofony". Ta piosenka przeszła trzy etapy, eliminując ludzi, którzy naprawdę potrafili śpiewać... Musicie wiedzieć, że we Włoszech wszyscy piszą, szanujący się aspirujący artysta w wieku 15 lat ma średnio jakieś 10 własnych utworów. Moją uwagę zwróciła też piosenka, której autorka śpiewała o tym, że chciałaby zjeść kinder pingui... możliwe, że to dlatego że temat jest mi bliski. Stąd czekolada w mojej własnej twórczości. Był też utwór o ogródku warzywnym... Popularność tematyki spożywczej w ogóle jest zauważalna, sam prowadzący X-Factora ma piosenkę o tym, że trzeba jeść brokuły. Ja celuję w bakłażany, bo są bardziej włoskie.

Monologista 
Kolejny strzał to właściwie nie strzał, a próba odpowiedzi na bardzo ważne pytanie, mianowicie: "co umiem robić najlepiej?". No więc najlepiej w życiu wychodzi mi wielokrotne gubienie wątku, a mimo to dalsze ciągnięcie monologu przez okrągłe pół godziny, trzynaście wiadomości po dwie minuty średnio. No i nie wiem, czy można z tego wyżyć, więc zapytałam znajomej, bo akurat miałyśmy gorącą linię. Potwierdziła, że monologi są wprost stworzone dla mnie i zadeklarowała nawet, że słuchałaby... Ale po pierwsze jednak po jedenastu wiadomościach się poddała, a po drugie była chora, kiedy to mówiła, więc nie wiem, czy można traktować ją (deklarację, nie znajomą) poważnie.

Nawet rozważyłam nagranie podcastu, bo przecież i tak gadam, i gadam, to może przynajmniej ktoś by posłuchał, no i właśnie problem! Bo co z tymi sześcioma osobami (sześć to taki mój optymistyczny strzał wliczający rodziców i brata, ale dla bezpieczeństwa bez owej znajomej), które zrobiłyby podejście do odsłuchania? Przecież sześć to już tłumek, a ze mnie mówca taki jak z dupy korale.

Wymyśliłam, że mogłabym sobie wyobrażać, że mówię do tych trzech osób, do których rzeczywiście mówię najwięcej. Wtem, cała taktyka bierze w łeb, bo przecież jedna z nich kompletnie nie rozumie po polsku, chociaż skutecznie udaje, że wręcz przeciwnie, a jej (osoby znaczy, ale chyba mogę wam zdradzić, że ta osoba jest płci męskiej) ulubionym i w związku z tym najczęściej używanym polskim słowem jest "strasznie", a lubi je dodatkowo podkreślić uderzeniem otwartą dłonią w czoło.

Autorka krytyki
Wydawało mi się niedawno, że mój mały wewnętrzny krytyk się zamknął i któryś tam z wpisów był w miarę obiektywny (w miarę, bo teksty całkowicie obiektywne w ogóle mnie nie pociągają - chemii nie ma i nie będzie). Tymczasem mój własny tata podsumował go następująco, cytuję: "powinnaś napisać książkę i nadać jej tytuł "Obrabianie dupy Włochom"". No i całe wydawanie się szlag trafił, ale pomysł na zwód jest, nie? Krytyk nie brzmi dobrze, autorka to za mało, ale autorka krytyki budzi szacunek, c'nie?


***

Z tą książką, to nie wiem, ale jeśli chodzi o bloga- parafrazując Kartezjusza: jestem, więc piszę. Rzeczywistość belgijska stanie się tłem, niemniej jednak moja codzienność pozostaje polsko-włoska. Co więcej, myślę, że na miejscu bardziej zgłębię kulturę Kalabrii czy Sycylii (bo stamtąd między innymi pochodzą nasi belgijscy Włosi) niż samą belgijską... Przynajmniej na początku. A poza tym... Mam wam jeszcze TYYYYLE do opowiedzenia! Zatem: stay tuned, Niedziennik pozostaje polsko-włoski z małym pierwiastkiem belgijskim. Ci sentiamo subito!

Komentarze