Kawa i cukier na pocieszenie

Jest koniec grudnia, święta już minęły, wielkimi krokami nadchodzi Sylwester. Jesteśmy na przedmieściach Neapolu, na ulicach jest tłoczno jak zawsze, w barach i przed nimi gromadzą się grupki znajomych. Przyjeżdżają na kawę lub aperitivo małymi fiatami lub vespami (Vespa to typowy włoski skuterek, samo słowo vespa oznacza osę). Są dni wolne od pracy, ludzie korzystają z nich, żeby spotkać się z rodziną, każdy jest u kogoś albo gości innych u siebie. Parkingi są zapchane, a na uliczkach w osiedlu robią się korki, bo gdzieś te fiaty i vespy trzeba zaparkować i zwykle kończą one, stojąc na światłach awaryjnych na - często jedynym - pasie na wysokości baru. Kiedy kolejka trąbiących kierowców robi się wystarczająco długa, z baru wybiega w końcu właściciel pojazdu, odjeżdża, robiąc miejsce na przejazd, robi okrążenie dookoła osiedla i wraca zaparkować samochód dokładnie w ten sam sposób. Będzie spokój przez następnych kilka minut.

Podjeżdżamy pod wielki blok, taką naszą wielką płytę. Tam również ruch jest wzmożony - ciekawe, bo to akurat ślepa uliczka. Jedne samochody podjeżdżają, inne wyjeżdżają. Niektórzy ustawiają się jeden za drugim, blokują zaparkowane wcześniej auta, więc na przedniej szybie własnego samochodu zostawiają przygotowaną wcześniej karteczkę z numerem telefonu: "jestem w bloku obok, jeżeli potrzebujesz, żebym odjechał, zadzwoń.". 

Blok jest ogromny, ma przynajmniej z pięć klatek i jakieś dwanaście pięter. Przed wejściem do klatki jest furtka z domofonem, ale nie korzystamy z niego, bo furtka stoi otworem. Drzwi do budynku też są otwarte na oścież. W środku dozorczyni myje podłogę, na krzesełku obok niej siedzi starsza pani. Panie rozmawiają, a dwóch młodych mężczyzn, z których jeden zwraca się do dozorczyni "mamo", wynosi do śmieci podniszczone ozdoby świąteczne. Oni witają nas, a my ich. Ze schodów schodzą dwie młode dziewczyny, mówią "dzień dobry" w naszym kierunku, "do widzenia" w kierunku dozorczyni i jej rodziny. Ktoś z nas rzuca w przestrzeń pytanie o piętro, dozorczyni odpowiada, że piąte, dziękujemy. Winda akurat zjeżdża na dół i wysiada z niej pięć milczących osób, a w międzyczasie do bloku weszły kolejne dwie osoby. Dzień dobry, do widzenia, które piętro, teściowa odpowiada, że piąte. My z Vi wybieramy schody, teściowie i nowo przybyli jadą windą. Na klatce schodowej mijamy cztery osoby, ze wszystkimi się witamy, na piąte piętro docieramy przed windą. Nigdy wcześniej nie byliśmy w tym mieszkaniu i nie znamy nazwiska, ale jedne pośród wielu drzwi są uchylone - wchodzimy.

Mieszkanie jest pełne ludzi. Stoją wzdłuż ścian, opierając się o nie, niektórzy po prostu stoją, inni rozmawiają przyciszonymi głosami. Vi niektórych kojarzy, witają się dyskretnie, ja nie znam nikogo i czuję się bardzo nieswojo. Z kuchni wychodzi przywitać się z nami jego brat, prosi, żebyśmy do niej weszli. Tam znajduje się najbliższa rodzina zmarłego dziadka jego narzeczonej, tam składamy kondolencje, oni dziękują za obecność, a następnie wycofujemy się do przedpokoju. Tak wygląda moje pierwsze spotkanie z rodziną szwagierki, nigdy wcześniej jej nie widziałam. W końcu przychodzą teściowie, oni tu wiele osób znają... Idą też zobaczyć ciało. My zostajemy pod ścianą w przedpokoju, ktoś zagaduje Vi, rozmawiają - normalnie, wcale nie o śmierci. Ja w milczeniu przysłuchuję się rozmowom dookoła. Nie wszystko rozumiem - niektórzy mówią po neapolitańsku, ale część po włosku. To zwykłe rozmowy - opowiadają sobie, co się u nich dzieje, trochę o świętach, trochę o pracy... Smutek zawisł jak chmura nad kuchnią, ciało spoczywa w sypialni, ale w pozostałych pomieszczeniach przy ściszonych rozmowach i otwartych drzwiach toczy się życie... 

Wizyta trwa około dwudziestu minut. Żegnamy się z rodziną szwagierki i wychodzimy. Za nami wychodzi jeszcze kilka osób, na ich miejsce przychodzą następne. Winda przywozi następnych gości, zwozi wychodzących. My znowu wybieramy schody, schodząc, odpowiadamy na pytania o piętro ("piąte") i drzwi ("otwarte"). Żegnamy się z dozorczynią, żegnamy się z tymi, którzy jechali windą z teściową i każdy idzie w swoją stronę. Odjeżdżamy w tłumie innych samochodów, nasze miejsce parkingowe szybko zajmuje inny fiacik. Pod barem stoją dwa fiaty, zajmują oba pasy, nie da się przejechać. Przed nami stoi kilka samochodów, za nami jeszcze więcej. Właściwie nie wiadomo, kto tu parkuje, a kto chce przejechać. Trąbimy, wszyscy trąbią, dopiero po kilku minutach z baru wybiega dwóch młodych chłopaków. Uliczka się odkorkowuje, a my jedziemy do baru na kawę. 
***

Neapolitańczycy praktykują "`o cuonzolo", po włosku "consolatorio", co po naszemu znaczy "pocieszenie". Zwyczaj polega na składaniu wizyty rodzinie zmarłego w dniach następujących po śmierci - zarówno przed, jak i po pogrzebie. Wizytę składają wszyscy - rodzina bliska i daleka, przyjaciele, znajomi i sąsiedzi... Nie tylko zmarłego, ale też rodziny zmarłego, czyli osoby, które samego zmarłego nigdy nie poznały.

Wizyty w dniach pomiędzy śmiercią a pogrzebem odbywają się ze zmarłym za ścianą. Zostaje on w mieszkaniu do dnia pogrzebu, a ten odbywa się zazwyczaj szybko, dzień lub dwa po śmierci. Zdradzę wam pewną kontrowersję, ale ostrzegam, że jest to coś o czym nie mówi się na głos. Zmarły w szpitalu powinien zostać przewieziony ze szpitala do kostnicy, a następnie prosto na cmentarz. Bliscy często nie godzą się na taki scenariusz, a lekarze idą im na rękę... Wypisują chorego ze szpitala, wpisują w dokumentach, że zgon miał miejsce później niż w rzeczywistości i nie na terenie szpitala. Młodzi mężczyźni z rodziny transportują w międzyczasie nieboszczyka do domu. Trochę makabra.

Idąc w gości mało kiedy przychodzimy z pustymi rękami, tak jest i w tym przypadku. Do dnia pogrzebu wizyty są zbiorowe, ludzie przybywają tłumnie i zostają tyle, ile chcą. Od rana przynosi się jedzenie - w porze śniadania cornetti (rogale) i brioche, ale też mleko i obowiązkowo termosy z kawą. W ciągu dnia pojawia się jeszcze więcej jedzenia - mozzarella, chleb, zupy, dania rybne i mięsne, jest też wino. Świeża kawa dostępna jest cały czas, bo dobry gospodarz musi zaproponować ją swoim gościom... Oczywiście tutaj goście raczej obsługują się sami.

Cała idea polega na tym, żeby odciążyć rodzinę w żałobie - zapewnić poczęstunek odwiedzającym, ale też zadbać o to, żeby sami żałobnicy nie byli głodni. Im bliższe więzi, tym większa odpowiedzialność za zorganizowanie bufetu. Tak, bufetu... Przez dom przewija się kilkadziesiąt, jeżeli nie kilkaset osób w przeciągu kilku godzin i prawie każdy coś przynosi... Robi się z tego bufet.

Złożenie wizyty traktowane jest jako powinność, hołd i wyrazy szacunku składane nie tyle wobec zmarłego, ale wobec żałobników. Ludzie przybywają i po prostu są, stoją, to symboliczne pokazanie rodzinie zmarłego, że jest się z nimi i dla nich. Każdy może też zajrzeć do pokoju, w którym spoczywa ciało, pożegnać się. Na samym pogrzebie obecność nie jest wymagana, ten jest już raczej dla najbliższych. Dlatego właśnie wszyscy złożyliśmy wizytę w mieszkaniu, ale na pogrzebie nie było ani nas, ani nawet moich teściów.

Odwiedziny kontynuuje się w dniach po pogrzebie (stypy jako takiej nie ma), nadal nie z pustymi rękami, ale podarunek jest już konkretny. Goście przynoszą paczki kawy i cukru, a niektórzy również ciastka i czekoladki. Taka jest tradycja. Trochę jest w tym symboliki, kawa podnosić ma bowiem na duchu, a cukier osładzać ból. Jest też wersja dla pragmatyków: kawa, cukier, ciasteczka czy czekoladki to rzeczy, których w domu potrzeba zawsze. Stanowią symbole gościnności, bo to właśnie tymi rzeczami raczy się gości... A tych jeszcze długo przyjmować się będzie w domu wielu.

A kiedy przestaną przychodzić? To nic. Mówimy przecież o Neapolu, a tu kawa to prawie jak woda - nie istnieje coś takiego jak jej nadmiar.

Komentarze