Nieidealne filiżanki do espresso

... czyli przyszedł czas na anegdot kilka.

Teściu w akcji

Na weekend, w którym wypadały urodziny Vi przyjechali do nas jego rodzice i brat z narzeczoną. Tak się składa, że był to akurat długi weekend z wolnym piątkiem i z rana wyruszyli w drogę. Teściowa miała gotować, więc przywiozła z Neapolu 1/4 własnych zapasów spożywczych. Tylko tyle, ponieważ więcej nie zmieściło się w małym fiacie wiozącym cztery osoby.
W środy i soboty wypadają w Rimini dni targowe, które - po postawieniu na nogi wszystkich domowników przed 8 i pozwoleniu mojemu kotu na wyskoczeniu przez okno* (w rzeczywistości kolejność odwrotna) - postanowił skrzętnie wykorzystać teściu.

Najpierw pobiegł na targ po to, co niezbędne do obiadu. Mimo przywiezienia całego bagażnika jedzenia, nie wszystko się w nim znajdowało. Na pierwszy ogień poszły ziemniaki na obiad i jabłka, bo były tanie. I tu się zaczyna zabawa.
Jedną z rzucających się w oczy cech mojego teścia jest skąpstwo. Po analizie cenowej teściu doszedł do wniosku, że w Rimini owoce i warzywa są tańsze niż w Neapolu i przez następne godziny znosił kilogramy wszystkiego... Dwa kilogramy jabłek, dwa pomarańczy, kilogram fasoli, ileś tam bananów. Z minuty na minuty nasz taras zamieniał się w składzik produktów spożywczych zapakowanych na podróż do Neapolu. W lodówce już nie było miejsca, bo ta z kolei pełna była produktów, które przyjechały z Neapolu - serów, serów, serów i głównie serów. Nie wyciągajcie jednak mylnego wniosku, że teściowie przywieźli same sery. Jedzenia było tyle, że to co dało się przechowywać na wierzchu, na wierzchu zostało, a w rezultacie do lodówki zmieściły się prawie same sery.

Gwoździem tego one man show był powrót do domu z dwoma kilogramami klementynek.
- Kupiłem ci klementynki. - teść do teściowej.
- Nie lubię klementynek. - teściowa.
- Ja też nie lubię... - teść.
- To po co kupiłeś? - teściowa.
- Bo był tanie.

I tak oto rodzina Vi wyjechała od nas z samochodem wypchanym siatami owoców i warzyw, co szwagier podsumował dosadnie w ferworze upychania bagażu do samochodu: "dobrze, że kupiliście te wszystkie warzywa i owoce, bo w Neapolu takich nie mamy". Dodajmy, że różnica w cenie to zazwyczaj jakieś 20 centów od kilograma, zatem w rzeczywistości teściu zaoszczędził jakieś 3 euro. Odjąć klementynki, których nie lubi nikt...

Oprócz mnie.


Nieidealne filiżanki do espresso

Kiedy Vittorio wyprowadził się z domu rodzinnego, pojechał prosto na doktorat do Belgii. Nie był sam, na ten sam program udało się dostać jego koledze z uczelni i dzięki temu panowie nie byli na obczyźnie osamotnieni.
Warto przypomnieć, że Neapolitańczycy to specyficzny gatunek (o czym donoszę wam tutaj regularnie) i nie bardzo odnajdują się daleko od domu, to znaczy poza granicami własnego regionu. Północ to już nie prawdziwie Włochy. To oczywiście perspektywa południowca. O tym powstał fantastyczny film "Witajcie na południu" i nieco słabszy "Witajcie na północy", które wam polecam, choć najlepiej w towarzystwie osoby, które mogłaby wytłumaczyć wam humor. Jeżeli nie znacie podziału północ-południe i towarzyszących mu stereotypów filmy mogą nie być tak zabawne. Zapewniam was, że wszystkie stereotypy są prawdziwe.

Jakie jest największe bogactwo Neapolu? Obok pizzy i mozzarelli...? Kawa. I otwartość. A najlepiej dwa w jednym. Toteż Vittorio i Antonio postanowili przejść się po sąsiadach i przywitać się z nimi filiżankami świeżo zaparzonego espresso. Kawę oczywiście przywieźli ze sobą, Antonio zresztą w ogóle słynie w opowieściach z tego, że jeździł do domu z pustą walizką, a wracał z zapasami jedzenia, jak gdyby w Belgii nie było sklepów i przymierano głodem.

Zatem pomysł był (prosto z filmu o południu), kawa była, panowie musieli tylko przejść się do sklepu po filiżanki. Chodzili, chodzili i chodzili. Wychodzili wniosek, że Belgowie nie pijają espresso, ale to ich nie zraziło. Wreszcie znaleźli filiżanki. Zupełnie nieidealne, bez uszek, ceramiczne, za grube, ale jedyne i rozmiarowo odpowiednie.

Nie było wyboru, zakupili te nieidealne filiżanki, nalali do niej idealnej kawy i z tacą poszli witać sąsiadów. Tak się składa, że w ich studenckim mieszkaniu mieszkało prócz nich dwóch Włochów i Hiszpan, w tym - uwaga, bo teraz opowieść przybierze rysów ludzkich - świadek Vi i nowy pan młody aka fałszywy łapacz muchy. Jak widać kawa zadziałała, znajomości zostały nawiązane, więzi z czasem się zacieśniły, a dziwne filiżanki nie stanowiły przeszkody.

Niemniej jednak, kiedy panowie poznali się już lepiej, świadek, najmilszy i najbardziej taktowny człowiek świata pozwolił sobie na bezpośredniość wobec naszych głównych bohaterów z Neapolu (celowo nie piszę z południa, bo świadek pochodzi jeszcze bardziej z południa, a prezentuje już zupełnie inny zestaw cech <wcale nie mniej> charakterystycznych). Po pierwsze, kiedy zapukało do jego drzwi dwóch chłopaków z parującym espresso w celach zapoznawczych, od razu wiedział, że oto stoją przed nim dwa okazy przybyłe z Neapolu. A po drugie... Te filiżanki do espresso były takie dziwne, bo to nie były żadne filiżanki, a zwykłe... Podstawki do jajek na miękko.

Kolega, który sprawia, że robi się gorąco, czyli Metoda Luki

A skoro już wywołałam nowego pana młodego (Luca), to ten też zasłynął z czegoś szczególnie. Luca świetnie bawił się na imprezach organizowanych w mieszkaniu, ale o pewnej godzinie uznawał, że już wystarczy, przyszedł czas, żeby goście (i współlokatorzy) przenieśli się w inne miejsce. Prawnik, dyplomata oczywiście nie skarżył się nikomu, po prostu doprowadzał do dobrowolnego opuszczenia lokalu przez imprezowiczów.

Pamiętacie odcinek Friendów, w którym Ross urywa pokrętło w kaloryferze i dziewczyny zmuszone są zrobić imprezę tematyczną - w tropikach? No więc udowodniono, że w rzeczywistości ludzie nie chcą bawić się w wysokiej temperaturze, wolą wyjść. Badanie przeprowadzono empirycznie, a przeprowadził je wielokrotnie właśnie nasz nowy pan młody, Luca. Regularnie rozkręcając kaloryfery w czasie imprez, doszedł do perfekcji w kalkulacji, o której trzeba rozkręcić, żeby goście wyszli o oczekiwanej godzinie. Goście na czele z pozostałymi lokatorami z wielkimi uśmiechami na twarzy człapali do wyjścia i szli tańczyć gdzie indziej.

I nikt się nigdy nie połapał.


Historia urodzinowej niespodzianki

Ta historia ma dwie narracje. Ja tę drugą poznałam dopiero podczas ostatniej wizyty rodziny Vi (tak, tej z szałem zakupów warzywno-owocowych) przy okazji jego urodzin. Szwagier opowiedział ją, wspominając urodziny brata kilka lat wstecz, pierwsze po wyprowadzce z domu. Opowiem ją z perspektywy obu braci, bo właśnie taka historia mnie urzekła.

Słowem wstępu, Włosi mają bzika na punkcie świętowania. Świętują wszystko, co się da. Imprezy z okazji obrony licencjatu, imprezy z okazji obrony magisterki, imprezy z okazji zrobienia doktoratu, urodziny - to wszystko standard.
Urodziny obowiązkowo z ciastem, wiadomo... Ale przede wszystkim ze świeczkami.

Perspektywa Vi:
Moje pierwsze urodziny poza domem. Trochę było mi przykro, bo po raz pierwszy byłem daleko od domu, nie było mamy, taty, brata, rodziny... Ale nie byłem sam. W mieszkaniu czekała reszta chłopaków i zaplanowali imprezę.
Tymczasem po powrocie z pracy w mieszkaniu zastałem brata, który przyleciał z niespodzianką. Świadek wpuścił go do mieszkania, zaprowadził do pokoju Vi, pomógł wszystko zorganizować. W pokoju czekał nie tylko brat, ale też rodzice na skypie na ekranie komputera i tort ze świeczkami. Ten tort brat przywiózł z Neapolu, zrobiła go mamma tego samego dnia i brat tułał się z nim po obu lotniskach, a potem jeszcze tłukł się pociągiem.


Perspektywa brata:
Któregoś ranka po wyprowadzce Vi, z łazienki dobiegł mnie płacz. Poszedłem sprawdzić, dlaczego mamma płacze, myślałem, że źle się czuje albo coś się stało.
Był przeddzień urodzin Vi. Mamma opłakiwała to, że jej syn spędzi urodziny sam (=bez nikogo z rodziny, uważny czytelnik wie, że samotne spędzanie urodzin nie wchodziło w grę w mieszkaniu pełnym Włochów). Wtem, zniknęły łzy, zaświtał pomysł: "poleć do niego!", "ja?", "tak, poleć, błagam cię, poleć do swojego brata!", "ale jak poleć, przecież to jutro?", "ja ci za wszystko zapłacę, tylko poleć, żeby twój brat nie był sam w urodziny, chlip chlip".
Co było dalej, łatwo się domyślić. Najpierw był zakup biletów, później tort, świeczki i pakowanie walizki. I poleciał w tę podróż z tortem. Niespodziankę urodzinowa - kto wie, czy większa dla Vi, czy dla brata podróżującego last minute z walizką pełną świeczek.

***

Zostawiam was bogatszych może nie w wiedzę, ale za to o całą galerię postaci:
- teścia, który kupuje, bo jest tanio,
- Antonio, który przywoził z Neapolu walizki po brzegi wypełnione jedzeniem,
- świadka, który jest miły, więc bez gadania wypijał kawę z podstawek na jajka,
- nowym panem młodym, który podkręcał temperaturę w mieszkaniu,
- i brata, który podróżował z tortem, żeby mama nie płakała.



* W naszym mieszkaniu obowiązuje zakaz zostawiania okna otwartego na uchył, jak i otwartej łazienki, jeżeli okno w środku jest otwarte (innymi słowy, zamykamy łazienkę). Po pierwsze, wiele kotów ginie w ten sposób, po drugie, Figa już kiedyś wyskoczyła przez uchylone okno. Wtedy miało ono miało zamontowaną kratkę ochronną (specjalnie dla kota), ale nasza kicia wykazuje się dużym sprytem, a wtedy dodatkowo była jeszcze mała. 
Teściu regularnie ignorował nasze zasady podczas odwiedzin, twierdząc, że kot to nie samobójca, hahaha. Rano po wstaniu z łóżka zignorował je po raz kolejny, a Figa szybciutko skorzystała z okazji i czmychnęła przez uchył na zewnętrzny parapet. Na szczęście nic się nie stało - nie zablokowała się, a roleta na zewnątrz była opuszczona, więc po prostu wyskoczyła na zewnętrzny parapet. Teściowi łomot spuściła teściowa.

Komentarze

  1. Świetne! Historia z kaloryferami warta zapamiętania :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz