Wspaniałe urządzenie do gotowania wody
Na nasze to byłby czajnik. We Włoszech to wcale nie jest takie jasne. No bo czego używa się do gotowania wody? Oczywiście, że MIKROFALÓWKI.
Otóż włoska (ale nie tylko, nacje południowe szeroko stosują tę technikę) metoda jest bardzo prosta: nalej wody do kubka, kubek wstaw do mikrofalówki, włącz, zaczekaj aż woda się zagotuje, wyjmij, uważając, żeby się nie oparzyć. Wiadomo, że wodę na makaron gotuje się w garnku, ale akurat na herbatę... Zaraz, na co? Kto pije herbatę? Aaa, bo ty jesteś z Polski (to swoją drogą zawsze idzie w parze z kultowym już: "Zimno ci? ALE PRZECIEŻ TY JESTEŚ Z POLSKI."). A co ty tam masz za liście? No nie żartuj, przecież herbata to torebka!
Zatem czajnik budzi bardzo pozytywne emocje. Vi tak się zachwycił, że aż polecił swojej mamie, jedynej znajomej mi Włoszce pijającej herbatę. Teściowa, co prawda, nadal ogranicza się do mikrofalówki, ale będąc u nas, uznała wyższość czajnika nad nią.
Vi stał się aktywnym użytkownikiem czajnika, a także - ku mojemu zaskoczeniu - rozsmakował się w herbacie. Tak bardzo jak cieszy mnie fakt, że fidanzato przekonał się do herbaty, marzę o tym, żeby odprzekonał się do czajnika. Vi bowiem jest - jak sam mawia - inżynierem myślącym. To oznacza dużą wiedzę, która często nie przekłada się na praktykę, a nawet jeżeli, to w zakresie, w którym robi doktorat, więc nie jest mi dane zachwycać się jego możliwościami intelektualnymi. Ja wiem tyle, że Vi albo myśli, że czajnik sam napełnia się wodą, albo po prostu zapomina o tym, że przed włączeniem należy go napełnić. To znaczy zapominał zanim go spalił. Co jak co, ale fidanzato w swoich działaniach - zwłaszcza tych destrukcyjnych - jest bardzo skuteczny. Zatem używał pustego czajnika na tyle zawzięcie, że korki wywaliło raz, drugi, trzeci, a potem Vi zasygnalizował, że możliwe, że czajnik się właśnie spalił. Mądry ten mój narzeczony, bo po zapachu w ogóle bym nie powiedziała.
Na szczęście skończyło się bez ognia. To znaczy - u nas, bo równowaga w świecie, tfu, w rodzinie być musi. W tym samym tygodniu brat Vi zadzwonił z nowinką z Neapolu, w skrócie: najpierw było pyk pyk pyk, a później powerbank się zapalił, aż w końcu Duży nie wiedząc już co ma robić, wywalił go przez okno zadymionego mieszkania. Ta popularna strategia eliminacji niebezpieczeństwa poprzez wyrzucenie go na zewnątrz przychodzi do głowy przede wszystkim mężczyznom, to nie pierwszy raz kiedy mam z nią styczność. Teścia, pseudonim "były strażak", akurat nie było w domu. To szkoda, bo z nim akcja zawsze toczy się wartko i przybiera nieoczekiwany obrót.
Przez ponad dwie dekady życia niczego nie spaliłam. Nie byłam nawet świadkiem palenia się niczego poza śmietnikiem czy wypalania traw. Aż do dnia, w którym wżeniłam się w rodzinę Vi. Rodzinę - nie mam wątpliwości - z iście płomiennym temperamentem. I z dnia na dzień moje życie nabrało kolorów... Ba, ognia. Jak na najlepszym paliwie.
PS Trochę się boję, co będzie dalej.
Otóż włoska (ale nie tylko, nacje południowe szeroko stosują tę technikę) metoda jest bardzo prosta: nalej wody do kubka, kubek wstaw do mikrofalówki, włącz, zaczekaj aż woda się zagotuje, wyjmij, uważając, żeby się nie oparzyć. Wiadomo, że wodę na makaron gotuje się w garnku, ale akurat na herbatę... Zaraz, na co? Kto pije herbatę? Aaa, bo ty jesteś z Polski (to swoją drogą zawsze idzie w parze z kultowym już: "Zimno ci? ALE PRZECIEŻ TY JESTEŚ Z POLSKI."). A co ty tam masz za liście? No nie żartuj, przecież herbata to torebka!
Zatem czajnik budzi bardzo pozytywne emocje. Vi tak się zachwycił, że aż polecił swojej mamie, jedynej znajomej mi Włoszce pijającej herbatę. Teściowa, co prawda, nadal ogranicza się do mikrofalówki, ale będąc u nas, uznała wyższość czajnika nad nią.
Vi stał się aktywnym użytkownikiem czajnika, a także - ku mojemu zaskoczeniu - rozsmakował się w herbacie. Tak bardzo jak cieszy mnie fakt, że fidanzato przekonał się do herbaty, marzę o tym, żeby odprzekonał się do czajnika. Vi bowiem jest - jak sam mawia - inżynierem myślącym. To oznacza dużą wiedzę, która często nie przekłada się na praktykę, a nawet jeżeli, to w zakresie, w którym robi doktorat, więc nie jest mi dane zachwycać się jego możliwościami intelektualnymi. Ja wiem tyle, że Vi albo myśli, że czajnik sam napełnia się wodą, albo po prostu zapomina o tym, że przed włączeniem należy go napełnić. To znaczy zapominał zanim go spalił. Co jak co, ale fidanzato w swoich działaniach - zwłaszcza tych destrukcyjnych - jest bardzo skuteczny. Zatem używał pustego czajnika na tyle zawzięcie, że korki wywaliło raz, drugi, trzeci, a potem Vi zasygnalizował, że możliwe, że czajnik się właśnie spalił. Mądry ten mój narzeczony, bo po zapachu w ogóle bym nie powiedziała.
Na szczęście skończyło się bez ognia. To znaczy - u nas, bo równowaga w świecie, tfu, w rodzinie być musi. W tym samym tygodniu brat Vi zadzwonił z nowinką z Neapolu, w skrócie: najpierw było pyk pyk pyk, a później powerbank się zapalił, aż w końcu Duży nie wiedząc już co ma robić, wywalił go przez okno zadymionego mieszkania. Ta popularna strategia eliminacji niebezpieczeństwa poprzez wyrzucenie go na zewnątrz przychodzi do głowy przede wszystkim mężczyznom, to nie pierwszy raz kiedy mam z nią styczność. Teścia, pseudonim "były strażak", akurat nie było w domu. To szkoda, bo z nim akcja zawsze toczy się wartko i przybiera nieoczekiwany obrót.
Przez ponad dwie dekady życia niczego nie spaliłam. Nie byłam nawet świadkiem palenia się niczego poza śmietnikiem czy wypalania traw. Aż do dnia, w którym wżeniłam się w rodzinę Vi. Rodzinę - nie mam wątpliwości - z iście płomiennym temperamentem. I z dnia na dzień moje życie nabrało kolorów... Ba, ognia. Jak na najlepszym paliwie.
PS Trochę się boję, co będzie dalej.

Komentarze
Prześlij komentarz