Tyty i skrty
Tytuły, temat rzeka. Ale nie będę się tu - jak ona - rozwlekać na kilometry w prawo i w lewo (jeszcze dostaniecie kręczu, podziwiając krajobraz) ani malować białych obłoczków na tafli wody (grozi oczopląsem). Jak tytuły będące z natury zbędnym dodatkiem w toku uprzejmej konwersacji - moi drodzy licencjaci, inżynierowie i magistrowie ;-) - dają przyzwolenie na lanie wody, tak w obliczu skrtów lać, rozciągać ani przedłużać nie wypada. Do sedna.
Ilekroć teściu mój przesympatyczny, acz nieco przygłuchy, odbiera telefon od osoby nienależącej do rodziny wykrzykuje w słuchawkę: "buongiorno, ingegnere!" lub "buongiorno, dottore!" lub "buongiorno, professore!". Dobrze, wyznam wam prawdę: tego profesora dorzuciłam od siebie, tak naprawdę nigdy nie słyszałam profesora wykrzyczanego w słuchawkę. Pęd do dyplomów w społeczeństwie włoskim nie jest tak powszechny jak w naszym, a zaporowa cena ich robienia dodatkowo ów pęd hamuje. Ostatecznie można przecież zostać fryzjerem czy założyć rodzinny biznes (co też nie wyklucza zostania fryzjerem) i też żyć całkiem całkiem. W telefon może nikt nie wykrzyczy: "buongiorno, dottore", ale parę ładnych tysi w kieszeni zostanie, a problem znalezienia pracy powraca czy to z dyplomem, czy bez i wciąż istnieje ryzyko, że skończy się jako wyżej wspomniany fryzjer w cudzym lub własnym zakładzie.
Przede wszystkim na południu tytuły mają moc. Jak ktoś ma tytuł, to - co tu dużo mówić - jest gość. Kluczowe, że o posiadaniu tytułu wiedzą wszyscy, a bo się mamusia pochwaliła syneczkiem, a to tatuś coś (nie)chcący napomknął w kolejce po chleb - a w niedzielę przed obiadem stoją w niej wszyscy - albo ciocia siostry koleżanki kuzyna znajomej z pracy w rozmowie z kuzynem brata matki żony listonosza ojca byłego sąsiada obecnego sąsiada babci żony kolegi ze szkoły spotkanym przypadkiem na stacji benzynowej (kuzynem brata matki... - nie daj się zmylić, licencjacie / inżynierze / magistrze!) coś powiedziała, i tak dobra wieść obiega wszystkichdooko... Wszystkich. Wchodzi później taki niczego nieświadomy świeżo upieczony inżynier do baru, a tam mu się wszyscy kłaniają w pas, "buongiorno, ingegnere, buongiorno, och, ingegnere, robi pan doktorat? Fiu fiu, to pan jest intelygencja nie z tej ziemi. A narzeczona parla w 3 językach... Na dodatek wszystkich obcych... I jeszcze we własnym?! Studiuje!? Och, ta narzeczona to dopiero jest intelygencja! Nie no, dla państwa, takich wyjątkowo intelygentnych intelygentów, to tylko najlepszy stoliczek..." (Już na wieki wieków.)
Czy narzeczona ma na czole wypisaną znajomość języków obcych i nazwę uczelni? Bynajmniej. Ale - moi drodzy licencjaci, inżynierowie i magistrowie - nie ma zakupów/kawy/aperitivo bez opowiedzenia historii własnego (a czasem i cudzego) życia. Ja, co prawda, niechętnie ją opowiadam, ale znam takiego przystojniaka z wiecznym uśmiechem na twarzy, co na pytania odpowiada za nas dwoje i to z nawiązką: najpierw opowiada historię własną - chronologicznie, więc prędzej czy później pojawia się w niej moja osoba, a następnie moją i to wcale nie w wersji streszczonej... Mam uzasadnione przypuszczenie, że na podobną przypadłość (kulturową) cierpią również: teściowa, teść, babcia, ciocie i wujkowie, w tzw. skrcie - wszyscy oprócz brata Vi (z którym moje własne konwersacje wyglądają tak: ja siedzę w kuchni, on do niej wchodzi, patrzymy na siebie, on wychodzi; po dwóch minutach wchodzi znowu i znowu na siebie patrzymy, widać, że oboje bardzo chcemy coś powiedzieć, jednak słowa nie przychodzą, on w końcu wychodzi pokonany; po trzech minutach - kolejna próba, on wchodzi do kuchni i znów na mnie patrzy, ja na niego... nie wiem, może stoję mu na drodze do lodówki czy coś... nie podchodzi do niej, za to wychodzi z kuchni i już nie wraca; uwaga, eufemizm: nie mamy sobie wiele do powiedzenia). Później to już wiadomo: "buongiorno, ingegnere" i te sprawy.
Co niezmiennie budzi uśmiech na mojej twarzy, to kwestia dottore. Bo dumnie brzmiącym dottore zostanę niedługo ja sama, a przecież Boże broń, żeby mnie wraz z moją powalającą wiedzą z zakresu biologii kiedykolwiek dopuszczono do studiów medycznych czy w ogóle do rzeczywistości szpitalnej. Trup na miejscu i nie mam tu na myśli niedoszłego pacjenta, tylko mnie samą w obliczu... Nie oszukujmy się - nawet samych słów takich jak: choroba, krew, kroplówka czy kolonoskopia.
Jeden z wujków Vi jest dottore ekonomii, co wzbudziło we mnie nieudawany zachwyt i podziw. Wow, wow, wow, doktor ekonomii - nie w kij dmuchał. "Kochanie, dottore to magister" - sprowadził mnie na ziemię Vi. Ale przyznacie sami, że brzmi dumnie, co?
W kwestii skrtw będzie skrtwo, mam obawę, że inaczej zaprzeczę sama sobie. W szkole obecny i używany jest skrt "prof", profem był (i jest) chociażby mój nauczyciel języka włoskiego, co oznacza tyle, że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistym wykształceniem profesorskim. Z kolei w klinice, w której mam fizjoterapię o doktorze i do doktora mówi się: "dok". Nic dodać, nic ująć. I tylko biedny inżynier pozostaje inżynierem.
Ilekroć teściu mój przesympatyczny, acz nieco przygłuchy, odbiera telefon od osoby nienależącej do rodziny wykrzykuje w słuchawkę: "buongiorno, ingegnere!" lub "buongiorno, dottore!" lub "buongiorno, professore!". Dobrze, wyznam wam prawdę: tego profesora dorzuciłam od siebie, tak naprawdę nigdy nie słyszałam profesora wykrzyczanego w słuchawkę. Pęd do dyplomów w społeczeństwie włoskim nie jest tak powszechny jak w naszym, a zaporowa cena ich robienia dodatkowo ów pęd hamuje. Ostatecznie można przecież zostać fryzjerem czy założyć rodzinny biznes (co też nie wyklucza zostania fryzjerem) i też żyć całkiem całkiem. W telefon może nikt nie wykrzyczy: "buongiorno, dottore", ale parę ładnych tysi w kieszeni zostanie, a problem znalezienia pracy powraca czy to z dyplomem, czy bez i wciąż istnieje ryzyko, że skończy się jako wyżej wspomniany fryzjer w cudzym lub własnym zakładzie.
Przede wszystkim na południu tytuły mają moc. Jak ktoś ma tytuł, to - co tu dużo mówić - jest gość. Kluczowe, że o posiadaniu tytułu wiedzą wszyscy, a bo się mamusia pochwaliła syneczkiem, a to tatuś coś (nie)chcący napomknął w kolejce po chleb - a w niedzielę przed obiadem stoją w niej wszyscy - albo ciocia siostry koleżanki kuzyna znajomej z pracy w rozmowie z kuzynem brata matki żony listonosza ojca byłego sąsiada obecnego sąsiada babci żony kolegi ze szkoły spotkanym przypadkiem na stacji benzynowej (kuzynem brata matki... - nie daj się zmylić, licencjacie / inżynierze / magistrze!) coś powiedziała, i tak dobra wieść obiega wszystkich
Czy narzeczona ma na czole wypisaną znajomość języków obcych i nazwę uczelni? Bynajmniej. Ale - moi drodzy licencjaci, inżynierowie i magistrowie - nie ma zakupów/kawy/aperitivo bez opowiedzenia historii własnego (a czasem i cudzego) życia. Ja, co prawda, niechętnie ją opowiadam, ale znam takiego przystojniaka z wiecznym uśmiechem na twarzy, co na pytania odpowiada za nas dwoje i to z nawiązką: najpierw opowiada historię własną - chronologicznie, więc prędzej czy później pojawia się w niej moja osoba, a następnie moją i to wcale nie w wersji streszczonej... Mam uzasadnione przypuszczenie, że na podobną przypadłość (kulturową) cierpią również: teściowa, teść, babcia, ciocie i wujkowie, w tzw. skrcie - wszyscy oprócz brata Vi (z którym moje własne konwersacje wyglądają tak: ja siedzę w kuchni, on do niej wchodzi, patrzymy na siebie, on wychodzi; po dwóch minutach wchodzi znowu i znowu na siebie patrzymy, widać, że oboje bardzo chcemy coś powiedzieć, jednak słowa nie przychodzą, on w końcu wychodzi pokonany; po trzech minutach - kolejna próba, on wchodzi do kuchni i znów na mnie patrzy, ja na niego... nie wiem, może stoję mu na drodze do lodówki czy coś... nie podchodzi do niej, za to wychodzi z kuchni i już nie wraca; uwaga, eufemizm: nie mamy sobie wiele do powiedzenia). Później to już wiadomo: "buongiorno, ingegnere" i te sprawy.
Co niezmiennie budzi uśmiech na mojej twarzy, to kwestia dottore. Bo dumnie brzmiącym dottore zostanę niedługo ja sama, a przecież Boże broń, żeby mnie wraz z moją powalającą wiedzą z zakresu biologii kiedykolwiek dopuszczono do studiów medycznych czy w ogóle do rzeczywistości szpitalnej. Trup na miejscu i nie mam tu na myśli niedoszłego pacjenta, tylko mnie samą w obliczu... Nie oszukujmy się - nawet samych słów takich jak: choroba, krew, kroplówka czy kolonoskopia.
Jeden z wujków Vi jest dottore ekonomii, co wzbudziło we mnie nieudawany zachwyt i podziw. Wow, wow, wow, doktor ekonomii - nie w kij dmuchał. "Kochanie, dottore to magister" - sprowadził mnie na ziemię Vi. Ale przyznacie sami, że brzmi dumnie, co?
W kwestii skrtw będzie skrtwo, mam obawę, że inaczej zaprzeczę sama sobie. W szkole obecny i używany jest skrt "prof", profem był (i jest) chociażby mój nauczyciel języka włoskiego, co oznacza tyle, że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistym wykształceniem profesorskim. Z kolei w klinice, w której mam fizjoterapię o doktorze i do doktora mówi się: "dok". Nic dodać, nic ująć. I tylko biedny inżynier pozostaje inżynierem.

Komentarze
Prześlij komentarz