Dzień w San Marino
Trzy miesiące. Dokładnie tyle zajęło nam wybranie się na
wycieczkę do San Marino, leżącego w odległości niecałych 20km od nas. Tak:
20km, nie pomyliłam się i nie chciałam napisać 200. Słownie: dwadzieścia
kilometrów. No wiem, bez komentarza.
Usprawiedliwiam nas tym, że po przeprowadzce było mnóstwo
innych jakże ważnych spraw na głowie, których dziwnym trafem w tej chwili za
Chiny nie mogę sobie przypomnieć. Jestem jednak pewna, że były. Widocznie
choroba mojego fidanzato o nazwie dimenticare (celowo piszę po włosku, bo
wtedy wywieram większe wrażenie, wiem to; poza tym teraz wzbudziłam
zainteresowanie i ci, co nie wiedzą, a chcą się dowiedzieć, nie mają wyjścia i
po prostu muszą kliknąć: o tutaj i nadrobić braki. Taka tam mała
autopromocja. A co.) chorobą zakaźną jest. I oby tylko ta, nie brnijmy w ten
temat.
W każdym razie musiało być wiele spraw, które nie dawały nam
spać po nocach (hue hue hue, if you know what I mean) i które nie pozwalały nam
jeździć na wycieczki (jeszcze bardziej: if you know what I mean). Prawdę mówiąc, mam
(niestety) nieodparte poczucie, że cały pierwszy miesiąc po przeprowadzce moją
najdalszą podróżą była ta na uczelnię. Zaraz za tym poczuciem przychodzi
pytanie, które retorycznie zadaję samej sobie: „Leo, why?”. Okazuje się, że Leo też nie umie odpowiedzieć.
No, a potem przyszły egzaminy. O! Te z kolei umiem przywołać
we wspomnieniach bardzo, ale to bardzo szczegółowo. Najlepiej co prawda -
wyniki, ale nie myślcie sobie, nie ma to nic wspólnego z tym, że były satysfakcjonujące. Kompletnie, ale to kompletnie nic!
Ale jak tak chwilkę posiedzę w ciszy i w skupieniu, (pomijając latającego kota,
który ewidentnie za cel dnia postawił sobie wdrapanie się na karnisze bez
dotykania firanek), to i pytania sobie przypominam… Lepiej, wciąż znam na nie
odpowiedzi. Taki ze mnie pilny student!
Niemniej jednak, w niedzielę odwiedziliśmy w końcu rzeczone
San Marino.
No to czas na parę słów o San Marino.
San Marino jest republiką, podobno najstarszą na świecie – jej
powstanie datuje się na rok 301. Została ona utworzona przez chrześcijańskiego
budowniczego uciekającego przed prześladującym chrześcijan cesarzem. Owym uciekinierem był niejaki Świety Marinus, który skrył się na jednym ze wzgórz
Monte Titano - ziemi należącej do Rimini, aby tam założyć niewielką wspólnotę
chrześcijańską. Rimini oddała ziemię owej wspólnocie, a ta na cześć założyciela
nazwała ją „Ziemią San Marino”. Dzisiaj zwaną „Republiką San Marino”.
San Marino leży wewnątrz Włoch, jest jedyną obok Watykanu
enklawą w Europie – odrębnym państwem leżącym w całości na terenie innego państwa. Republika ma własną władzę ustawodawczą,
wykonawczą oraz sądowniczą. Ba, jest nawet członkiem ONZ.
Powierzchnia tego maleństwa wynosi jedynie 61km2 i pozwala
państewku cieszyć się trzecim miejscem (podium!) wśród najmniejszych państw
Europy. Mniejsze są tylko: Watykan i Monako. San Marino zamieszkuje około 30
tysiący ludzi. Wśród mieszkańców są również obcokrajowcy – uwaga, uwaga –
głównie… Włosi! Mamy tu też do czynienia ze zjawiskiem emigracji – około 5
tysięcy obywateli San Marino mieszka poza jego granicami. Pewnie sami
zgadniecie gdzie, ale na wszelki wypadek doprecyzuję: głównie we Włoszech.
Realia życia w San Marino – kwestie ekonomiczne i standard
życia – są bardzo podobne do (niespodzianka) włoskich. Obowiązującą walutą jest
oczywiście euro. Państwo wybija też własne monety, mające wartość jedynie
kolekcjonerską. Gdzieniegdzie o republice mówi się jako o „raju podatkowym”. Kiedy
zapytałam o to Vi jeszcze w drodze do celu, stwierdził, że to krążąca
legenda, a w rzeczywistości różnicy nie ma.
5km później musieliśmy zatankować, bo cena paliwa była tak niska,
że szkoda byłoby nie skorzystać.
4 godziny później wracaliśmy do samochodu z trzema butelkami
alkoholu… Powód ten sam co w przypadku paliwa.
W sklepie sprzedawca – jak się okazało Ukrainiec pracujący w
San Marino, mieszkający we Włoszech –
zachęcał mnie (jakby jeszcze musiał kusić) do zakupu słowami (cytuję):
- Taniej niż w Biedronce! Tanie jak barszcz!
Nie da się z nim nie zgodzić.
W drodze powrotnej liczyłam rejestracje San Marino, które nagle
zaczęłam zauważać dosłownie wszędzie. Wtedy Vi przypomniało się, że przecież
ludzie z naszego regionu kupują samochody w San Marino, bo tam jest taniej. I
tak oto ostatecznie obalił swoją tezę o tym, że pomiędzy Włochami a San Marino
nie ma istotnych różnic. A ja po trzech miesiącach zrozumiałam dlaczego niektóre
samochody na ulicy mają takie śmieszne rejestracje z flagą po środku… Brawo ja.
W kwestii samochodów, pozwolę sobie na małą dygresję. No
więc mieszkańcy Romanii kupują samochody w San Marino. Z kolei południe Włoch –
to biedne i tanie południe – straszliwie cwaniaczy (parafrazując polskie
powiedzenie: południowec potrafi!), czy nie ma przypadkiem jakiegoś członka
rodziny albo bliskiego znajomego w Romanii. Żartuję, może być też dalszy znajomy
albo znajomy znajomego znajomego. Jesteśmy we Włoszech, tu interesy robi się po
znajomości, a kontakty ważniejsze są od zysków. Zresztą, mam spore wątpliwości
co do tego, czy przeciętny Włoch otwiera własny biznes dla zysku czy raczej dla
znajomości.
Zmierzam ku temu, że ubezpieczenia związane z samochodem najtańsze
są właśnie u nas, w Romanii (ha!). Co za tym idzie, wszyscy posiadacze aut są zainteresowani ich zakupem właśnie tutaj. I dlatego nasi włoscy znajomi bardzo, ale to bardzo się
cieszą, że postanowiliśmy osiedlić się właśnie w Rimini. Nie wiem, który powód
przemawia do nich bardziej: posiadanie bazy wypadowej na wakacje (zapisy trwają:
kto pierwszy, ten lepszy) czy tanie ubezpieczenie (tutaj zapisy zakończone).
Koniec dygresji.
Ze względu na położenie na wzgórzu i zabytki San Marino żyje
przede wszystkim z turystyki. I to widać na pierwszy rzut oka. Miasto jest
doskonale przygotowane na turystów: parkingi, drogowskazy, schody, windy,
punkty informacyjne. Wszystko przygotowane tak, żeby nawet najbardziej
zagubiony turysta bez orientacji w terenie (czytaj: ja) odnalazł drogę do
miejsca, w które chce dotrzeć (udało się!).
San Marino to wąskie uliczki i średniowieczna zabudowa. Niemalże
każdy z uroczych budyneczków mieści na parterze lokal usługowy. Jest tam zatem
pełno sklepików, restauracyjek, sklepików, restauracyjek i jeszcze trochę sklepików
i restauracyjek. Co ciekawe, spora część sklepów sprzedaje produkty typowe dla strefy wolnocłowej (wraca kwestia raju podatkowego): alkohole, perfumy, torby, itp.
San Marino to też, a może przede wszystkim, trzy twierdze obronne – z XI (jedna) i
XIII (dwie) wieku – zbudowane na wierzchołkach wzgórz połączone ze sobą niegdyś
murami obronnymi. Stojąc na najwyższym ze wzgórz znajdujemy się na wysokości
ok. 750 m. n.p.m. i przy sprzyjających warunkach pogodowych widoki są piękne.
My nie mieliśmy co prawda warunków idealnych – było mgliście, ale i tak co
nieco ze szczytu widzieliśmy. Co więcej na dole było paskudnie szaroburo,
tymczasem na szczycie przebijało się słoneczko przez prawie cały dzień.

Na wycieczkę wybraliśmy pierwszy
grudniowy weekend… Był to pierwszy weekend pachnący grzanym winem, gorącą czekoladą i
goframi. Czytaj: market świąteczny ruszył pełną parą. Trochę nas wymroziło, bo na miejscu
temperatura była o 6 stopni niższa niż u nas (i tak cieplej niż u was!), ale potraktowaliśmy to jako pretekst do bezkarnego rozgrzewania vin brulé (grzanym winem) i bombardino... Nie byle jakim... Czekoladowym!
Jedno z piękniejszych miejsc we Włoszech. Piękne widoki oraz pyszne jedzenie.
OdpowiedzUsuń