Odori i inne gratisy
Gratisy to to, co tygryski lubią najbardziej. Szczególnie
takie studiujące.
Gratis to takie śmieszne niepolskie słówko, które zadomowiło
się w naszym języku na tyle, że jest nie tylko używane, ale zdecydowanie
nadużywane przez producentów, sprzedawców i generalnie przez ogół
społeczeństwa.
Nie będę rozprawiać o dwóch pastach do zębów w cenie jednej
ani o… Dajmy na to, kubeczku „w gratisie” do kawy. (Ale pod warunkiem, że
kupisz od razu cztery.) Sami wiecie jak jest.
Wszystkie osiedlowe ropuchy czy inne bizony – nie mówiąc już
o prawdziwych (!) supermarketach – pękają w szwach od gratisów, których nie
chcemy… Płyn do płukania jamy ustnej 250ml + 25ml w gratisie. A jak ktoś nie
chce takiego „gratisa”, to nie pozostaje mu nic innego, jak tylko zrezygnować z
zakupu płynu, bo ten idzie w parze z owym „gratisem”. Jak wszystko inne.
Wszystko idzie w parze „z gratisem”.
A wspominałam już, że słowo „gratis” pochodzi z łaciny i w
zasadzie nie należy go odmieniać? Taka jestem mądra, bo czytałam ostatnio „Pypcie na języku” Michała Rusinka, które to [pypcie] gorąco polecam.
Oprócz tego, że można się pośmiać z błędów (mniej śmiesznie, że często z
własnych), to jest to też lektura, która uczy. Na przykład tego właśnie, że
gratis jest gratis, a nie gratisem i gratisem stać się nie ma prawa. [sic!]
Włosi też kochają gratis (nawet bardziej niż my!), chociaż samego słowa
nie (nad)używają i nie stanowi ono zaklęcia typu „sezamie otwórz się”. Dają i
nie wspominają nawet, że gratis. Bo Włosi uwielbiają dawać. A jak już dają, to
prosto z serca.
Gratis #1, czyli odori
Bazylia. Natka pietruszki. Seler naciowy. Marchew. Itepe,
itede.
Występują pod wspólną nazwą: „odori”, czyli dosłownie zapachy i są rozdawane jako dodatek do
zakupów we wszystkich sklepach. Wystarczy poprosić.
Przykład 1
Robimy zakupy w sklepiku osiedlowym. Kupujemy: jabłka,
cytryny, pieczywo, ser… I kokosy, obowiązkowo kupujemy kokosy! W sklepiku
osiedlowym, mam na myśli. W supermarketach nigdy, bo wtedy wyrzucamy pieniądze
w… Kokosy. Ale w wersję dekoracyjną, niezjadliwą.
Prawda jest też taka, że w listopadzie nie jada się kokosów i
jesteśmy jedynymi klientami, którzy regularnie po nie wracają. Vi standardowo
pyta na wejściu „czy są kokosy?”, zupełnie niepotrzebnie. Oni dobrze wiedzą, że
to stały element na naszej liście, ostatnio nawet sprzedawca przyznał, że
zamawiają je wyłącznie dla nas, więc dopóki nie przejemy tej partii, możemy
spać spokojnie. Nie uciekną.
Podobno to nie okres na kokosy, teraz jada się kasztany.
Dobre i kasztany, jedno drugiemu nie przeszkadza, więc my jadamy jedne i
drugie. Dla mnie palmę pierwszeństwa wciąż dzierży jednak kokos, kasztany –
choć smaczne – są zbyt ciężkostrawne.
Odhaczamy kolejne punkty z listy, a na koniec pytamy: „czy są
odori?”. Pytanie pozwala na zachowanie form grzecznościowych, to taki utarty
schemat. Wiadomo, że odori są… Wszyscy to wiedzą. Jak mogłoby ich nie być. Ale
dobrze, trzymajmy się obowiązujących reguł: jest pytanie, jest odpowiedź… Whoa,
co za niespodzianka – są!
Sprzedawca trzyma je zazwyczaj gdzieś pod ladą (w miejscu
widocznym dla wtajemniczonych – tych, co bywają w sklepiku regularnie, ale
nieoczywistym – dla tych, co nie bywają) i pakuje na nasze życzenie. Zasada
jest taka, że klientom się odori nie żałuje. Mnie zazwyczaj jedna pakowana
porcja starcza na… No właśnie, nawet nie wiem na ile, zawsze więdną w lodówce
zanim zdążę je spożytkować choćby w połowie.
Przykład 2
Odori można też dostać w supermarkecie. Tam po prostu należy
podejść do pracownika i zapytać o nie. Zwykle każą dopakować odori do cebuli
czy jakiegoś innego warzywa, które już wcześniej zdążyliśmy zważyć. Nawet w
supermarkecie nie każą nam za nie płacić.
I w ten oto sposób gotujemy pyszny wegetariański rosołek albo
mamy cały arsenał zieleninki, która pozwoli nam przez najbliższy tydzień doprawiać
sosy i gotować smaczne zdrowe potrawy.
Żeby nie rzucać słów na wiatr, tylko uzmysłowić wam skalę
szczodrości w wydaniu włoskim, zmuszona jestem przywołać historię jak mama Vi
przywiozła nam odori z Neapolu. Bazylia, natka pietruszki, niby nic nadzwyczajnego.
Włożyła je do szuflady w lodówce i… Już nic więcej tam nie zmieściliśmy. A
odori niestety w trzech czwartych zgniły… Wciąż daleko nam do królików.
Gratis #2, inaczej zwany degustacją
Bynajmniej nie mam namyśli degustacji z rodzaju – mikroskopijny
kawałek serka topionego nadziany na wykałaczkę. Tutaj degustujemy po prostu to,
co chcemy kupić. Na dziale z wędlinami, dostaniemy do spróbowania wszystkie
rodzaje salami po kolei, żebyśmy wybrali to, które smakuje nam najbardziej. Na
serach degustujemy… Zgadnijcie sami, zostawię was z tą zagadką. Niech choć raz
zostanę z iluzją nierozwianej tajemnicy.
Kiedy byliśmy w Sorrento i chcieliśmy kupić limoncello
(likier cytrynowy tradycyjnie pochodzący właśnie z tej miejscowości leżącej na
południu niedaleko Neapolu, Sorrento słynie z najlepszych cytryny), sprzedawca
zaprosił nas na zaplecze, gdzie a) produkowali likier b) jego narzeczona
ręcznie malowała butelki, w których sprzedawali likier. Limoncello występuje w
dwóch wersjach: z dodatkiem mleka (preferowanej przeze mnie) i tradycyjnej (jak
nasza cytrynówka) – oczywiście tam na zapleczu zostaliśmy zaproszeni do
degustacji obu. Dopiero później dopadła mnie optymistyczna myśl pt. „mam
nadzieję, że żadne z nas nie straci wzroku”. Żyjemy, widzimy. Wszystko jest
dobrze.
W naszej ukochanej restauracji idą o krok dalej. Na dzień
dobry wjeżdżają piadiny (przypominają tortillę, ale są nieco grubsze i
tradycyjne dla Romagni), a na do widzenia – na osłodę do rachunku – podają
ciasto i trzy rodzaje likierów. (Wydało się dlaczego zawsze wracamy do tej
samej restauracji!)
Dodatkowo, kiedy odwiedziła nas moja rodzinka, zabraliśmy ich
tam, a kelner (nasz prywatny! Zawsze siadamy w jego części, a on biegnie witać
się z nami jak tylko dojrzy nas w tłumie czekających i zwraca się do Vi per:
„inżynierze” ) wręczył im w prezencie butelkę wspomnianego wyżej limoncello. A
tak za dobre pochodzenie. Milik i Zieliński w składzie Napoli robią nam dobry
PR. Tutaj wszyscy ich kochają i – uwaga – mówią, że Milik jest świetnym
piłkarzem. Nie chcą uwierzyć, że jak gra w barwach narodowych nagle zatraca
zdolność trafiania do bramki!
Gratis #3, czyli na ładne oczy
Za pierwszym razem, kiedy byłam w Neapolu dostałam breloczek
z sówką. (We Włoszech sowy przynoszą szczęście.) Innym razem sprzedawczyni
wręczyła mi czerwony róg – też na szczęście. Jeszcze kiedy indziej przypadła mi
paczka przyprawy do spaghetti, której przez dłuższą chwilę przyglądałam się w
lokalnym sklepiku, próbując rozszyfrować skład.
Nie ukrywam, że gratisy na ładne oczy najczęściej trafiają
się po warunkach. Nie mówię, że trzeba być od razu szczupłą blondynką z
niebieskimi oczami, ale to na pewno nie zaszkodzi. Można być też rudą… Nie
próbowałam zmieniać koloru oczu, wiec ciężko mi powiedzieć jak wygląda
sytuacja, kiedy ma się inny. Nie próbowałam też zmieniać płci, ale z obserwacji
wnioskuję, że chłopakom rudej / blondynki / blondynko – rudej w zależności od
dostępności farby, (jednak nadal!) z niebieskimi oczami, powodzi się dobrze.
Czytaj: są gratisy również dla was, Panowie!
Małe, a cieszy! I wcale nie chodzi o wartość tego, co dostajemy, ale o samo zjawisko. O to, że fantastycznie jest czuć, że nie wszystko kręci się wokół pieniądza i to nie zysk jest najważniejszy. Że są takie miejsca, gdzie wciąż bardziej liczy się zadowolony człowiek. Nawet jeżeli klient, to jednak nadal człowiek. Bo w dzisiejszych czasach to wcale nie jest takie oczywiste...

Komentarze
Prześlij komentarz