Komedia w stylu Napoli (z butelką w tle)



Zeszły weekend spędziliśmy w Neapolu. Nie było tak wesoło jak mogłoby być, ale też przyznaję, że po wakacjach poprzeczka moich oczekiwań została zawieszona naprawdę wysoko. No więc śmiesznie może nie aż tak, ale przyjemnie było. I oczywiście było tradycyjne menu: molto pizza, molto mozzarella i jeszcze bardziej molto kawa.

Jeśli chodzi o moje oczekiwania, to chociaż – przyznaję – wygórowane, są jednak jak najbardziej usprawiedliwione. A wszystko za sprawą wydarzeń, które miały miejsce podczas wakacyjnego spotkania rodzinnego. Tych jest tysiące, bo rodzina wielka (babcia Vi miała siedemnaścioro [17] rodzeństwa!) i co rusz ktoś coś świętuje… A to urodziny, a to imieniny i, co ciekawe, najczęściej grupowo. Jakoś tak jest, że urodziny mają albo wszyscy po kolei, albo... Też wszyscy po kolei, zważywszy na liczbę członków rodziny.
Wtedy akurat świętowaliśmy imieniny mojego prawie teścia, którego sympatią darzę od samego początku, ale z czasem – moja sympatia rośnie. Jeżeli kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa, to tata Vi jest z Księżyca. I na jego imieninach zabawa była przednia.
Czytam to, co przed chwilą napisałam i myślę sobie, że ma to sens! Wyjątkowy człowiek musi mieć wyjątkowe imieniny! Wyjątkowo śmieszny człowiek ma wyjątkowo śmieszne imieniny. A dodatkowo za ich wyjątkowością stoją jego rodzeni (równi wyjątkowi) bracia. Wszystko gra!

W telegraficznym skrócie wyglądało to tak...
Bawiłam się z dziećmi, wszyscy krzyczeli… Wszystko było dokładnie tak jak być powinno. Krzyczą - znaczy: wszystko dobrze! Bo krzyk, a raczej wrzask, to tradycyjny sposób porozumiewania się Włochów – zwłaszcza na południu. Nagle krzyki natężyły się do stopnia wcześniej przeze mnie niespotkanego. Zapaliła mi się czerwona lampka. 
Do tej pory z rodziną Vi wytrzymywałam godzinę, później musiałam się odizolować, żeby przetrwać. A tu, proszę: poziom hałasu, z którym się jeszcze nie spotkałam…. Coś było na rzeczy!

W tym miejscu, chciałabym nadmienić, że w kwestii wrzasków jestem już specjalistką – po ich natężeniu umiem np. ocenić z jakiej części Włoch pochodzi wrzeszcząca lub niewrzeszcząca rodzina.
Poza tym, nie mogę odmówić sobie pochwalenia się, że moja tolerancja rośnie. 
Zaprawiam się i przystosowuję w wielu dziedzinach… Piję dużo mocnej kawy, gotuję pastę al dente i wyśmiewam tych, którzy nie serwują wody do espresso. Potrafię krzyczeć jak oni – co prawda na razie głównie przez domofon, bo w relacjach międzyludzkich (pomijając momenty, kiedy jestem wściekła) wciąż wolę mówić niż krzyczeć, ale jednak! Słowem, już jestem bardzo blisko zostania Włoszką. 
Zostało mi już tylko rozwijanie umiejętności znoszenia krzyków oraz radosnego przyłączania się do wspólnego emitowania hałasu, kiedy zachodzi taka potrzeba.
„Czyli kiedy?” – zapytają ciekawscy. Przede wszystkim, kiedy Napoli wygrywa mecz. Wtedy następuje ogólny zryw z kanapy, a wspólne tańce i zaśpiewy nie mają końca. I to się tyczy nie tylko panów.
Innym przykładem jest przegrana drużyny Juventus. Niekoniecznie w meczu przeciw Napoli, a najlepiej, żeby właśnie w meczu przeciw drużynie innej niż Napoli. Fani Napoli nie znoszą Juve i nie przepuszczają żadnej okazji publicznego okazania swojej niechęci. Po sieci krąży video, w którym pani pyta swojego psa „jesteś za Juventusem?”, a ten warczy. „Aaaaa, jesteś za Neapolem!” – pies się uspokaja. I tak kilka razy. Kiedy Juve przegrywa lub przynajmniej traci bramkę w Neapolu słychać radosne okrzyki i śpiewy. Poważnie!
Brat Vi, wbrew wszystkim zasadom logiki, jest za Juve. W domu w związku z tym panuje zasada: nie cieszymy się ze straconego gola ani, tym bardziej, z przegranej drugiego zespołu. A zasady – jak wiemy – są po to, żeby je łamać. Tak się złożyło, że w ubiegły weekend Juve przegrało, a zasadę postanowił złamać… Nie kto inny jak tata Vi. (Cóż za buntownik z tego mojego prawie teścia!) No więc podobno cieszył się z przegranej Juve – czego ja niestety nie miałam okazji zobaczyć, ale w stanie wyobrazić to sobie bez większego problemu – tak bardzo, że brat Vi w ramach zemsty (he he he) nie odezwał się do niego przez calutki wieczór! 

Wróćmy do imienin. 
Wrzaski się natężyły, to mnie zainteresowało. Wszyscy, czyli około 30 osób obecnych w mieszkaniu, poderwali się z krzeseł i zaczęli wrzeszczeć . To już budzi niepokój. Bo wrzaski wrzaskami i to że wrzeszczą wszyscy naraz też jak najbardziej w normie, ale jak już wstali z krzeseł, to jednak o czymś świadczy.
Najważniejszym punktem programu był występ dwóch wujków: jeden krzyczał na drugiego, drugi odkrzykiwał. Może warto wspomnieć, że jeden z aktywnie krzyczących jest niesłyszący. Ten słyszący krzyczał, żeby tamten nie krzyczał, ale tamten nie posłuchał (he he he, może nie usłyszał) i krzyczał jeszcze głośniej. W związku z tym ten pierwszy krzyczał jeszcze głośniej, żeby tamten nie krzyczał. Krzyczała też mama Vi – jak zwykle w swoim kwiatkowym fartuszku – że ona sobie nie życzy, żeby w jej domu krzyczeć. Krzyczały dzieci - nie jestem pewna czy dlatego, że krzyczeli wszyscy czy dlatego że po prostu... Krzyczą zawsze. Krzyczały żona i narzeczona obu braci. I krzyczał największy i – moim zdaniem najbardziej straszny ze wszystkich – brat Vi.
Największy rozdzielił ostatecznie wujków i tłum mniej więcej się uspokoił. Przy czym jednak raczej mniej niż więcej. Jeden wujek został wyprowadzony z powrotem na balkon (to tam wszystko się zaczęło, ogólny wrzask został przeniesiony do wnętrza mieszkania ze względu na to, że było dobrze po ciszy nocnej i dzień powszedni), drugi został w mieszkaniu i na tym ta historia mogłaby się zakończyć. 
Ale się nie zakończyła, bo wujek słyszący rozsierdzony wrzaskami niesłyszącego (ten kontynuował na zewnątrz) postanowił wykazać się fantazją… Ta niespotykana fantazja - jak wynika z moich obserwacji - cechuje wszystkich przedstawicieli rodziny ze strony taty Vi płci męskiej. No więc wujek złapał szklaną butelkę stojącą na stole, zakradł się do okna i przez okno – trach – brata w głowę.

Dalej już nic śmiesznego ani nawet interesującego się nie wydarzyło, więc na tym zakończę tę historię. Wszyscy się rozeszli, ja pozostałam pod lekkim – trochę już jednak w tej rodzinie jestem, a im dłużej, tym mniej może mnie zaskoczyć – wrażeniem, głównie ze względu na naprawdę niespodziewany obrót sytuacji. I tu mam na myśli głównie sprawę butelki i okna. Bo ja bym po prostu na takie rozwiązanie konfliktu nie wpadła. 

Następnego dnia wszyscy byliśmy w restauracji. Wszyscy byli mili, wszyscy się do siebie uśmiechali i wszyscy krzyczeli. Do siebie, nie na siebie. Tak jakby nigdy nic... Żadnej butelki nie było.
Czyżbym piła za dużo kawy?

Komentarze